top of page

Śląski bifyj

Opowieść, którą znajdziecie poniżej jest jedną z pierwszych, które napisałam. Zostałam inspirowana spotkaniami , które miały miejsce kiedy mieszkałam na Śląsku. Jest więc ta opowiastka całkowicie autobiograficzną cząstką mojego dzieciństwa. Pani G. nadal ma szczególne miejsce w moim sercu.

Pani Gertruda była siedemdziesięciolatką.Niską, starszą panią. Ale była niezwykła jak na starowinkę. Na jej wiekowej już twarzy pozostał urok, za który niewątpliwie odpowiedzialne były jej niebieskie, wielkie oczy. Zaokrąglone, nie zapadłe jeszcze zmarszczonymi powiekami . Oczy harmonizowały ze złotymi kolczykami nabitymi lazurowym kamykiem. I taką ja pamiętam. Miała coś w sobie z Księżniczki Sissi. Wyróżniała się nie tylko arystokratyczną niemiecką ( właściwie austro – węgierską) wymową, ale patrząc na nią miało się chlapnąć - jakaż Pani musiała być piękna jak była młoda! Często jej pofalowane włosy przywoływały mi na myśl urywek filmu o bawarskiej księżniczce. Wyobrażałam sobie, że pani Gertruda właśnie nią była w młodości, bo miała wszelakie atrybuty do tego by nią zostać ( przynajmniej w mojej wyobraźni).

O samej pani G. mogłabym pisać wiele, ale rzeczy , którymi się otaczała były bardziej czarodziejskie niż ona sama. Pani G. zamieszkiwała I piętro śląskiej kamienicy z oknem na podwórko. Moja znajomość z nią nie była jakimś zbiegiem nadzwyczajnych wypadków. Ot, ciekawa stara baba, patrzyła przez okno kiedy ja skakałam w gumę czy grałam w klasy. Nowi lokatorzy z innej strony świata byli cennym nabytkiem dla jej niezaspokojonej żądzy pytań. Ta jej przypadłość nie irytowała mnie, bo nie było z nią chwil milczenia. Rozmowa z prawie 60 letnią różnica wieku kroiła się jakby była zapisana w scenariuszu. Kiedy już pani G. poderwała mnie rozmową na podwórku, to już tylko trochę i wystarczyło bym była zaproszona do jej śląskiego pałacu składającego się z izby i kuchni. Izba prawie zawsze była zamknięta. Była tak dokładnie sprzątnięta, że wydawać by się mogło, że jesteśmy w muzeum.

Prawdziwą przygodę przeżywałam jednak w jej kuchni. W tym miejscu toczyło się życie, rozmowy, tu myśli nabierały kształtów, tu emocje wychodziły i przybierały najróżniejszych potworów twarze. Czasem smutku, czasem żalu, raz po raz uśmiechu cedzonego zębami, a niekiedy i też szlochu. Pani G. operowała pełną gamą słów. W czasie pobytu u niej odkrywałam jej zabłąkany świat, niespełniony i zdradzony , malowany tak prawdziwie jej własnymi opowieściami i tkany nicią niepewności każdego poranka.

Kuchnia pani G. była duża, pomalowana na wpół wyciśnięty sok z wściekłej pomarańczy. Na tym drobniutki wzorek. Nie wiem dlaczego nie lubiłam go, może dlatego iż nadawał kuchni geometrykę, a pani G. była mało kanciasta, raczej nie dała się włożyć w ramy. Całe życie mojej starej Sissi było zapisane w kuchni. Z prawej strony była wersalka nakryta kapą, a pośrodku siedziała chyba zabytkowa lalka, z oderwanym lakierem na ustach, za to często w wykrochmalonej sukience. Wkurzała mnie, bo rozsiadywała się w samym centrum siedliska i była damą, a ja mogłam tylko gładzić jej włosy. Z przeciwnej strony był kącik sanitarny. Miednica i dzban i te wesołe haftowane serwetki wieszane na półeczkach z drewna. Miała ich tysiące. A to skakały na nich zające, a to kozice, to panienka kwiatki podlewała, to znowu łąka umajona. Były tak bieluśkie jak lawina w Alpach. Piec , w którym ognie grały jak orkiestra górnicza podrywał nas do tańca rozmów szczególnie w zimowe wieczory. Na nim smażyła mi ziemniaczane krążki i posypywała solą ciągle zadając mi niezręczne pytanie – co zrobisz mały diabełku jak sól zwietrzeje, czymże ją nasolisz? Vegetą odpowiadałam  A tam te wasze delbety. Miała zdolność tylko do języka niemieckiego, inne słowa obcobrzmiące ją denerwowały. Przy wersalce dumnie i wyniośle powiesiło się lustro. Było ładne, bo okrągłe. Moja szalona wyobraźnia podpowiadała mi, że śląska Sissi nie widziała swoich długich włosów jak je rozczesywała, dlatego może nie wiedziała jak jest nadzwyczajna. Na toaletce była wielka grucha połączona z buteleczką znajomo pachnącego lakieru do włosów i siwy grzebień. Kilkadziesiąt spinek ułożonych od koloru do wyboru jeszcze bardziej udowadniało, że pani G. musiała być kiedyś księżniczką. Cały arsenał sprzętów pani G. nie był bogaty. Byłam zniechęcona czasem, że w jej kuchni stała wersalka, zamiast nowoczesnej rogówki ze sklepu meblowego. Albo nowej meblościanki składanej samemu, na szczęście nie było jeszcze ikei, bo pewnie zaprojektowałabym jej kuchnię inaczej, a wtedy to Sissi stałaby się Paris Hilton. Uff aż mnie dreszcz zdjął. Moja mała wnikliwość w istotę piękna rzeczy teraz mnie zawstydza ilekroć wspominam rezydencję mojej bawarskiej koleżanki.

Sissi miała swój świat, który zamknięty był w przedmiocie najwyższej troski, prawie graniczyło to ze świętością. I to był najcudowniejszy mebel w całym jej stęchłym mieszkaniu. Otóż był jak perła wśród śmieci. Tajemniczy , rzucający się w oczy, przyciągający oczy najbardziej wybredne. Czysty, kremowy, z mnóstwem sekretnych szufladek, z szybkami jak żarówki na jarmarku dreźnieńskim. Stał jak cud do podziwiania, bo też pani G. odświeżała jego skórę codziennie. Nóżki kredensu jakby stopki manekinów na wystawach sklepowych pokazywały grację i szyk. Były stabilne i dobrze wykonane. Silne, bo unieść musiały cały bagaż życiowy bohaterki. Dolne szafeczki były najmniej używane i bardziej pojemne niż wyższe. Miały mosiężne kluczyki zakończone jakimś wywijasem, na których pani G. wieszała frędzelki, w różnych kolorach zależnie od humoru, w którym wstała. Górna część bifyja była zgrabniejsza, interesowała mnie bardziej, w jego zakamarkach znajdowały się rzeczy rzec by można z innej bajki. Miała ich tyle, a każda z nich miała swoją historię. Najlepsze były szufladki, takie maleńkie, na drewniany kołeczek. Przywoływały na myśl to, że Sissi pisywała liściki miłosne do swojego Franciszka i tam je chowała. Z czasem poznałam zawartość wszystkich kątów w kredensie a także na nim. Bifyj był przystanią dla niklowanych świeczników, kubeczków rodzinnych, cukierniczek z nie kompletu, łyżek posrebrzanych, koronek do pościeli, świętych obrazków z aniołkami, które były jakby totemem Sissi. Bifyj chował tajemnicę pończoch, które tańczyły w rytm prawdziwych kapel podwórkowych, fotografii zamkniętych w sepii, zębów mlecznych jej dzieci i całe mnóstwo detali, które pobudzało moją wyobraźnię jeszcze bardziej.

Sissi kochała swój śląski mały świat. Wiedziała, ze któregoś dnia ten jej swoisty Titanic zatonie. Patrzyła przez okno na dym z komina kopalnianego i pewnego dnia rozmgliła się w jego smogu i poszła do swojego królewicza, za którym tak tęskniła. Nie miała żalu o to, że Śląsk zabrał jej męża w wieku 33 lat zasypawszy go węglem. Kochała swój pałacyk jakby był ze złota i siedząc na tronie rozkazywała swojemu smutkowi – idź precz. Nie miała racji tylko z jednym, że kiedyś ją zapomnę i wyrzucę z pamięci jak wyrzuca się stare bifyje.

Na zdjęciu bifyj z Izby Regionalnej w Piekarach Śląskich.

bifyj na bloga.jpg

bottom of page