Recenzja książki pt. "Sweetland"
- stefeklidia
- 1 maj 2015
- 7 minut(y) czytania

Jak wcześniejsze książki Michaela Crummeya, tak i tę należy odczytać głęboko, trójwymiarowo, bo posiada gigantyczne przesłanie, niestandardową puentę, motto bez moralizatorstwa. Jeśli „Dostatek” był tylko świetny, to „Sweetland” jest po prostu genialny!
Powieść jest jak list w butelce z wiadomością podrzuconą z dalekiego, obcego lądu.Na tamtym istnieją odwieczne, niezmienne prawa, których nie można tak o po prostu lekceważyć dla głupiego podpisu. Niby historia nieprawdopodobna, a życiowo prawdziwa i jednak możliwa. Znajdujemy w tym metaforycznym naczyniu czytelny zapis czyjegoś frapującego życia, ze sztormem emocji, który uspokaja nas raz po raz błękitną taflą, by znowu zalać bałwanami wzruszeń. I tak dryfujemy jak statek bez portu i świateł latarni zależni od tego jak główny sternik – Crummey zamierza zabłąkać nasze myśli oraz przeżycia razem z bohaterami w oceanie życia małej osady na Nowej Fundlandii. Wiemy już z „Dostatku”, że miejsce nie zrobi na nas żadnego wrażenia, dopóki nie poznamy jego mieszkańców.

O samej specyfice położenia geograficznego wyspy i co z tego może wynikać , wcześniej niż opisy, informuje nas okładka. Jak zwykle oszczędna w kolory i niepotrzebne detale. Dosadny wstęp został już wymalowany na okładce . Surowa szarzyzna, na której stoją domy pełnokrwistych bohaterów. I morze, które wcale nie jest niebieskie. I niebo, które jest w zmowie z wodą i pokazuje swoje humory. Czy na tym skalistym, bezlitosnym, mało wygodnym skrawku przestrzeni życiowej można znaleźć temat do drążenia go przez prawie 400 stron?
Można! Bo to nie tyle twarda, kamienista czy miękka ziemia ma znaczenie, ale hard ducha ludzi, którzy będą ją uprawiać. To nie wysokość i wściekłość fal będzie istotna, ale zamaszystość i siła wioseł. To oni właśnie niesamowicie plastyczni będą poddawać się lepieniu, pozwalać się wyginać, dopasowywać ostrej naturze, iż pomyślimy, że żadna okoliczność nie potrafi ich stamtąd wykurzyć, złamać czy doprowadzić do drastycznych zmian lub też upadku.
Jednak na mieścinę spadło widmo klęski z powodu zakazu połowu dorsza i w związku z tym państwo wprowadziło zachęcający finansowo program pomocowy dla mieszkańców. Chciano ich przenieść w dogodniejsze miejsce w zamian za zgodę wszystkich zamieszkałych w miasteczku. I tu będzie pies pogrzebany.Niewielu osadników tu jeszcze mieszkało. Na garstkę stale przebywających tam 47 ludzi, z dorosłych poniżej 50 tego roku życia był tylko Glad, z tego dziewiątka dzieci, a pozostali to starsi. Czyli pomyśleć można, że niewiele będzie się działo. Nic bardziej mylnego. Crummey w tej zapadłej dziurze umieścił bardzo dobrze ucharakteryzowane postaci i one nie pozwolą nam się nudzić.

Należy wspomnieć o kilku, bo to jacy byli, kształtowało postawy głównego tytułowego Sweetlanda. Ogólnie miasteczko rządziło się swoimi nieformalnymi prawami. Nikt poza obcymi nie pukał gdy przychodził w odwiedziny. Nikomu nie przychodziło do głowy by używać frontowych drzwi, bo wchodzono od zaplecza, od ogródka czy tyłu domu. Mieszkańcy przeważnie wszystko o sobie wiedzieli. W ważnych wydarzeniach uczestniczyli gromadnie (np. kiedy stawiano na nogi krowę Lovelessa w połogu ,w oborze zjawiły się oprócz dorosłych dzieci zamiast śpieszyć się na lekcje po przerwie). I jak to u Crummeya , cały gwiazdozbiór niesamowitych osobowości. To, co my czytelnicy uważać możemy za dziwactwo, dla nich było normalne. Co dla nich było zjawiskiem wysoko ponad normę , my pewnie określilibyśmy jako mieszczące się w kanonie. Stąd też oni znosili swoje ułomności i fizyczne i psychiczne jak gdyby to zawsze było normalne i musiało nadal trwać. Traktowali się jak równi sobie, dźwigali własne i czyjeś garby, nie wykluczali nikogo tylko dlatego, że był w jakiś sposób inny. Każdy miał swoje miejsce, był w osobliwy sposób doceniany i akceptowany.
Żadne dziwadło nas nie zaskoczy np. Loveless, który wypił w młodości naftę, przeżył i miał się dobrze; Queenie, która nie wychodziła z domu od 20 lat. Wcześniej to robiła, ale miała wychodek na zewnątrz. Od czasu zrobienia toalety ze spłuczką nie wychodziła z domu, bo nic ją nie nagliło. Namiętnie za to czytała kiczowate romanse. Duke Fewer np. zarządzał zakładem fryzjerskim, ale nigdy nikogo nie ostrzygł. Ważną rolę odegrał jednak jego salon, bo na stoliku leżały czasopisma sprzed 30 lat i szachownica. Ludzie przychodzili sobie porozmawiać, przeglądnąć magazyny i rozegrać partyjkę. Jedną z zagadkowych postaci stworzonych przez autora to Jesse. „Jesse był patykowaty i blady jak coś co za długo maczało się w wodzie.” Miał niewiarygodnie dobrą pamięć. Łacińskie nazwy wielorybów, ich liczebność, rozmiary, pożywienie, drogi migracji, brzmienie i znaczenie śpiewów miał w jednym palcu. Oglądał „Titanica” i znał na pamięć dialogi ze scen. Autor nie bez przyczyny wybrał akurat ten film, gdyż w pobliżu miejsca książkowych wydarzeń znaleziono prawdziwy wrak zatopionego słynnego statku. Chłopak „miał twarz posiniaczoną snem”, był chory psychicznie, ale nie na tyle, żeby główny bohater Sweetland - jego wujek, nie łapał z nim kontaktu. Wprost przeciwnie. Łączyła ich niewyobrażalnie głęboka, niepojęta więź tak perfekcyjnie pięknie oraz wzruszająco scharakteryzowana przez pisarza.
Pozostał nam główny bohater. Sprawca nieporozumień i frustracji miejscowych. Przy zbliżającej się nieubłagalnie dacie ostatecznej decyzji jako jedyny nie chciał zgodzić się na rządowy program wysiedlenia z wyspy za spore dotacje finansowe. W związku z tym najpierw dostawał pogróżki, ale te z czasem przerodziły się w groźniejsze sytuacje. Moses Louis Sweetland – czarna owca to 69 letni emerytowany latarnik, wcześniej rybak, którego przodkowie zasiedlali wyspę jako pierwsi. On utożsamił się z ziemią przodków, nie wyobrażał sobie życia poza tym miejscem. Był święcie przekonany , że przede wszystkim Jesse (jego umiłowany siostrzeniec) nigdzie nie będzie tak kochany i akceptowany ze swoją chorobą jak tutaj. Splot sytuacji ciekawie opisanych za pomocą retrospekcji , a potem zgrabnych powrotów do teraźniejszości, sprawił, że ugiął się pod naporem wściekłych sąsiadów. Był to jednak początek wielkiej tragedii, która wyznaczyła odwrotną drogę dla jego dalszych, poplątanych losów.

Ludzie wyjeżdżali z beznadziejnej mieściny, podczas gdy on upozorował własną śmierć, by później samemu zmagać się z brakami bezlitosnej , nieprzyjaznej wyspy. I tutaj właściwie zaczął się popis kunsztu pisarskiego Michaela Crummeya. Pozostały na wyspie pozbawiony został wielu rzeczy, a nade wszystko obecności żywego człowieka. Nasz Robinson przeżywał stany emocjonalne w różnych skalach i odcieniach, zależnie od dnia, wspomnień, pogody, od czasu, który upłynął, od tego, co danego dnia go spotkało lub czego nie osiągnął. Cała gama nastrojów, refleksji, głębokich przemyśleń. „Całe to miejsce się pogrążało, a niemal wszyscy, dla których coś ono znaczyło, znajdowali się już pod ziemią”. Z czasem przyszła monstrualna tęsknota do drugiego człowieka. Nadsłuchiwał ludzi: „W okresach ciszy – szmer, który zdawał się niejasno ludzki. A potem okrzyk, pozbawiona znaczenia sylaba, niczym szczeknięcie psa.” W czasie odizolowanej wędrówki, gniecione samotnością jego życie próbowało przybierać pozory normalności. Odprawiał święta, doglądał cmentarza, przestawiał pionki na szachownicy w salonie Duke’a, z czasem stawiał sobie obraz dziadka na leżance, by miał z kim rozmawiać. I wtedy już możemy domyślać się , że Sweetland przeistaczał się: „Pomyślał, że ostatecznie życie jest cholernie mało warte. Fragmenty i okruchy pozorów, pozlepiane do kupy w coś przypominającego na wpół ludzki kształt, jak jakaś szmaciana kukła mająca straszyć wróble w ogrodzie. Cholernie mało warte.” Napisał Crummey wyczerpującą obserwację stadium samotności jakby lekarz, który prowadził dokumentację do karty pacjenta. Moses zostaje zdiagnozowany, a jego w pierwszym okresie wydawać by się mogło, banalna samotność, teraz doprowadziła go do wyniszczenia. „Żeby wyobrazili sobie, że ktoś porzucił ich na morzu bez zapowiedzi czy słowa wyjaśnienia. Że nie mają pojęcia, czy ktokolwiek ich znajdzie. Ani nawet czy ktoś ich w ogóle szuka. Osieroceni na bezkresnym oceanie”.

Postać tytułowego bohatera, jego charakter, postępowanie to jedna z wielu sztuczek pana Crummeya, którą perfekcyjnie zastosował, bym znowu mogła nazwać go Mistrzem. Od dłuższego czasu nie spotkałam aż tak wielkiego pisania o tak prostych uczuciach jak: bezwarunkowa miłość, przywiązanie bez żadnego ale, troska o drugiego, akceptacja dla ułomności. Kawał dobrej, koronkowej roboty co do warsztatu pisarskiego i absolutnie rozległe pokłady talentu. To musi się odbić szerokim echem wśród czytelników.
Wśród niektórych opinii czytelników pewnie będzie można się doszukać zarzutów, że autor zbyt często przeskakuje z teraźniejszości do przeszłości i na odwrót szczególnie w zapisie życia Sweetlanda. I ja zgłaszam to jako małą wadę w czasie czytania. Jednakże kiedy zamknęłam ostatnią stronicę, zdałam sobie sprawę, że nie mogło być inaczej. Dzięki temu, że zastosował taki środek, możemy być na bieżąco ze wspomnieniami bohatera, które miały odbicie szerokim echem w dalszych życiowych zmaganiach. Może to jednak utrudniać identyfikację pewnych ludzi czy wydarzeń, szczególnie kiedy odpłyniemy gdzieś na małą chwilkę. Dlatego warto czytać uważnie, skupić się, by poznać najdrobniejsze detale, bo one są logicznie powiązane.
Po przeczytaniu powieści nachodziły mnie różne refleksje. Dobra, poruszająca książka nie pozwala ci zasnąć i śnić bajkowych treści. Przyglądając się życiu Sweetlanda nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że może symbolicznie gdzieś go już wcześniej spotkałam. Może nie dosłownie o fizykę tutaj chodzi, ale o wymiar ponadczasowy jego pracy w charakterze latarnika. Całkiem prawdopodobne, że autor chciał poprzez to zajęcie, z którego uwolnił go potem automatyczny mechanizm, pokazać nam coś więcej. Że to nie sam zawód latarnika, lecz idea zapalania świateł dla zbłąkanych lub potrząsanych w czasie wichrów jednostek pływających na morzu, ma bardzo wielki wydźwięk i odzwierciedlenie w charakterze i działaniu Mosesa. Moses chciał chronić ludzi, to pewne, ale wysłano go na emeryturę. „Zdawało mu się, że na tym właśnie polega robota świata – sprawiać, że każda rzecz stanie się przestarzała.” Zastąpiły go niemyślące maszyny, bezmyślnie zapalające lampę według wskazań komputera. Sam używał laptopa, ale tylko po to by połączyć się z bankiem,pograć w pokera czy zrobić przyjemność i obejrzeć filmik wysłany przez autystycznego wnuka swojej siostry. Nie ufał wirtualnym dłoniom, które miały sterować światem. Sam mówił: „Sieć jest jak ocean, że nie sposób stwierdzić, co żyje w najmroczniejszych jej otchłaniach."

Coś z charakteru Mosesa znalazłam u „Małego Księcia” przy spotkanie z Latarnikiem:
„Mały Książę nie umiał sobie wytłumaczyć, do czego może służyć Latarnik gdzieś we wszechświecie, na małej planetce pozbawionej domów i ludności. Jednak powiedział sobie: Możliwe, iż ten człowiek jest niedorzeczny. Ale on jest mniej niedorzeczny niż Król, Próżny, Bankier i Pijak. Jego praca jest przynajmniej pożyteczna. Gdy zapala lampę, to tak jakby stwarzał jeszcze jedną nową gwiazdę lub kwiat. Gdy gasi lampę, to tak jakby usypiał gwiazdę lub kwiat. To bardzo ładne zajęcie. To rzeczywiście jest pożyteczne, ponieważ jest ładne. (…) Tym człowiekiem pogardzaliby wszyscy, i Król, i Próżny, i Pijak, i Bankier. Mimo to on jeden nie wydaje mi się śmieszny. A to prawdopodobnie dlatego, że nie zajmuje się tylko sobą."

Może po tak prostym wyjaśnieniu zrozumiemy motywy autodestrukcyjnego postepowania latarnika, który nie miał nikogo, komu mógłby usłużyć, na coś się przydać. Na wyspie nikt nie domagał się zaszczytów, wszyscy żyli w jednej niedoli, więc wzajemnie sobie pomagali. Nawet gdy stał się obłąkany, wydawało mu się, ze musi kogoś ratować, że jest latarnikiem i musi przyprowadzić statek bezpiecznie do portu. Sweetland, któremu morze wydało umarłych za życia, w końcu podpalił latarnię. Nie mógł znieść swojej beznadziejności, bezużyteczności, bezwartościowego życia tylko dla siebie , braku ciepła . Chyba wraz z latarnią spalił swoje nadzieje na bycie z człowiekiem. Ogień strawił przeszłość i teraźniejszość. Przyszłość miał zobaczyć w kolejnym żywiole, w lustrze wód oceanu nad wysokim klifem. Nie wiem do tej pory czy tylko głupiec podśpiewywałby sobie z takiego obrotu sprawy.

Nie można przejść beznamiętnie obok tej książki! Po przeczytaniu i przeanalizowaniu treści, nie powinno wam być obojętne podzielenie się jej istnieniem z następnym potencjalnym czytelnikiem.
Dziękuję Wydawnictwu Wiatr od Morza za możliwość zrecenzowania książki Michaela Crummeya pt. „Sweetland”. Przyjemność nie tylko z czytania, ale i podzielenia się zachętą do przeczytania naprawdę wartościowej pozycji.
Zdjęcia, które zrobiłam na potrzeby recenzji przedstawiają książkę Crummeya w roli głównej, ale dla większego rozeznania jak bardzo książka może inspirować, dodałam kilka zagadkowych ujęć. Ci, którzy przeczytają, bez zawahania odkryją pewien zapas emocji, który emanował ze mnie po lekturze tej znakomitej powieści i musiał znaleźć ujście w fotografiach. Jedno zdjęcie zaś przekopiowałam z książki „Mały Książę”.
Lidia Stefek