Z jednej strony jest mi łatwo ocenić książkę, bo sama przemierzyłam opisane trasy, z drugiej jednak ciężko, gdyż wiele z przedstawionych spraw już znam, nie są dla mnie tak ciekawe i skutkować to może opinią człowieka nienasyconego wiedzą. Wcale to jednak nie przekreśla tego, iż książka zawierać może dla niektórych skarbnicę wiadomości. Chciałam jednak, abyście wiedzieli z jakiego punktu odniesienia patrzę. Droga pana Prokurata od Kolumbii przez Ekwador do Peru prawie pokrywa się z moją, dlatego bardzo uważnie śledziłam jego odczucia, spostrzeżenia, komentarze. Dzięki tej lekturze wróciły wspaniałe wspomnienia, które podobnie jak autor, mam z bliskiego kontaktu z "lokalsami".
Żeby nic wartościowego z wędrówki podróżnika nie ominąć, to zacznę od tytułu, a właściwie słowa –klucza, które tam występuje. Mogłabym sama po prawie trzech miesiącach eksplorowania Ameryki Południowej stwierdzić jak pisarz: „No me hables en gringo”, gdyż precyzyjnie wyjaśnia co słowo „gringo” oznacza, dla określenia kogo jest stosowane, w jakich sytuacjach. Przytacza opowieść, która definiuje znaczenie tego wyrazu w Ameryce Łacińskiej. Nawet opisuje stereotyp, który nieodłącznie towarzyszy temu całemu zamieszaniu z pojęciem gringo. Kusi się o podział na gringo w teorii i praktyce. Zaznacza także, iż samo usłyszenie za swoimi plecami tego niby wyzwiska, nie jest wcale wrzuceniem nas do jednego worka z gringos, ale należy rozpatrywać ton wypowiedzi oraz sposób wyrażenia. To bardzo wyczerpujące ujęcie tematu.
Punktuję autorowi za projekt strony po każdym tytule rozdziału. Kolorowy wzór jakby żywcem przeniesiony z ubrań wierzchnich, które noszą Indianie, jest idealnie wpasowany w tematykę książki. Jakbym stała na głównym placu w Cuzco, czy przemierzała aleje mercado w Urubambie czy Otavalo i oglądała chusty, które Indianki tak sprytnie zawiązują w tobołek na plecach.
Pan Sergiusz Prokurat zabiera nas do krajów ziemniaka, pomidora i kakao w podróż, która ma znamiona zapowiadanych nieprzyjemności dla gringo. Nawet więcej – obiecuje nam, że będzie peligroso (niebezpiecznie). Jednak w tej książce ocieramy się tylko o domniemane emocje. Rzeczywistość ta dla turystów i podróżników nie jest aż tak ekscytująca, by mieć groźne nazwy. I chociaż również nie gardzę przygodami, jeżdżąc tymi samymi przełęczami, przechodząc te same stanowiska celne, w końcu mieszkając w dzielnicach z zakratowanymi wejściami do sklepu, to poza niebezpieczeństwem skalnych urwisk przemierzanych zdezelowanymi samochodami i trzęsieniem ziemi ( to jednak było w Chile), nic nie spotkało mnie złego. Nie było karabinów, łapówek, rozbojów na obcokrajowcach (w końcu nawet mafii zależy na kontaktach z turystami w celu zwiększenia sprzedaży substancji odurzających). Tutaj przydzielam autorowi duży minus. Dla ubarwienia pospolitych sytuacji, posunął się do przesady. Gdyby była to książka przygodowa z elementami fikcyjnymi, a nie reportaż, pewnie przydzieliłabym plusa. W tej sytuacji rzutuje to na wiarygodność, dlatego nie mogę sprawy przemilczeć.
Dla równowagi zalet i wad co do mojej opinii o książce, to w biogramie pisarza przeczytałam, że jest historykiem. Całe szczęście jest takie, że wplótł w te sztucznie groźne momenty, prawdziwą i ciekawie zobrazowaną historię. W związku z tym chłodzi się nasze temperamenty czytelnicze skłonne do coraz większego napięcia. Z opowieści przygodowych wchodzimy w bardzo interesujący świat poprzednich epok, które ukształtowały dzisiejszą rzeczywistość Latynosów. Przychylam się do świetnie wyjaśnionej kwestii i racji autora zawartej w zdaniu, że „dzisiejsi Latynosi są wyrzutem sumienia nowożytnej Europy i USA”.
Autorowi udało się stworzyć dość spójny i jasny dla czytelnika rys historyczny kraju podbitego przez Hiszpanów. W rodziale o pomyłkach, które wydarzały się w dziwny sposób przypomniano nam, że kontynent powinien nazywać się od nazwiska Kolumba, a nie Amerigo Vespucci. Zresztą o innych paradoksach również się dowiecie. Zostaniecie „porwani” historią upraw koki, które decydowały i nadal rozstrzygają o wielu tragediach na tym kontynencie. Poza tym informacje o plantacjach zioła zostaną uzupełnione o ich wpływ na europejski sport, medycynę, wojsko, winiarstwo i inne dziedziny.
Ukłon dla głębokiej wiedzy pana Prokurata w kontrowersyjnym temacie nielegalnych ugrupowań m.in. FARC – grupy militarnej Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii. Dzięki zamieszczeniu tych cennych wiadomości w reportażu, łatwiej zrozumieć nie tylko dzisiejsze problemy tych państw, ale i szanować ale i też popierać dziedzictwo narodowe, które stworzyło Imperium Inków.
Kolejną zaletą jest używanie w tekście języka hiszpańskiego, co dodaje smaczku tym opowieściom. Stajemy się jakby towarzyszami rozmów z tubylcami. Gdybym jednak przeczytała książkę przed wyjazdem do Ameryki Południowej, pewnie po tych wszystkich opisanych "strasznych" sytuacjach, nie pojechałabym. Wybiegając w przyszłość – dla tych, którzy mogliby w ten sposób zareagować, przytaczam cytat autora: „ Ameryka Południowa to świetne miejsce na przeżycie przygody. To kontynent nieturystyczny, nieprzewidywalny.” Dla mnie ta nieprzewidywalność to cała masa emocji, ale nie takich z partyzantką w tle.
Poza tym ta latynoska muzyka w autobusach, która wdziera się jak gorąca salsa na parkiet. Autor niefortunnie trafił na jakiegoś niemuzycznego gbura. Normalnie to jadąc nawet nad przepaścią dzięki żywiołowości rytmów latynoskich dobijających się z radio, nogi same rwą się do tańca i do przeżycia nowych wrażeń nawet podczas rozmowy ze współpasażerem. I choć po autobusach krążą kamerzyści na wypadek, gdyby ktoś miał być porwany czy strącony w przepaść, to przecież optymista nigdy nie zobaczy do pół pustej szklanki, ale raczej wyobrazi sobie, że właśnie kręcą jakiś film, może „Nice dancing”?
Dla czytelnika, który nigdy nie był w tych krajach książka powinna dostarczyć mnóstwo przydatnych informacji. Dla osoby, która już tam była, lektura nie dała gigantycznej masy nowinek poza dobrze opracowaną historią. Na plus działa to, iż autor dotyka wieloaspektowości życia mieszkańców. Ujawnia m.in. ich zamiłowanie do przepowiadania przyszłości, religijności na pokaz, codzienne chwile w mieście czy dżungli oraz kuchnię. Nie zapomina, że ma też rolę przewodnika. Oprowadza nas po turystycznych dzielnicach (La Candelaria w Bogocie), muzeach (Museo del Oro), osadach (Machu Picchu), placach (Bolivara czy wszelkich Plazach de Armas), reliktach przeszłości (kopalnie srebra w okolicach Potosi). Jako całość więc książka wypada dobrze. Treść się zazębia i jest logicznie powiązana. Dla osób jednak, które już tam były, to może być za mało.
Po przeczytaniu reportażu Sergiusza Prokurata potwierdzam: „Jestem podróżnikiem. Podoba mi się Ameryka Południowa”, choć ktoś obok jak w przypadku sytuacji, z którą spotkał się sam autor, może odpowiedzieć, że brak mi piątej klepki. W przypadku gdybym była jednak gringo, złożyłabym wniosek, ażeby zmienić tytuł na : "To jest miejsce dla gringo.”
Za możliwość zrecenzowania książki Sergiusza Prokurata pt. „To nie jest miejsce dla gringo” dziękuję Wydawnictwu Bezdroża.
Recenzja została wzbogacona trzema fotografiami z mojej podróży, na których widoczne są: liście koki, podejrzana dzielnica w Bogocie i panorama Cuzco widoczna ze wzgórza z Christo Blanco.