top of page

Recenzja książki pt.„Everest. Na pewną śmierć”


Rok 1996 był w historii himalaizmu tragiczny za sprawą dwóch ekip, które sprowadzając uczestników płatnej ekspedycji napotkały na burzę śnieżną. Czekając na tzw. okno pogodowe czyli okres od kwietnia do czerwca można było spodziewać się w najwyższych partiach temperatur od -26 do -15. Jednakże doświadczonych przewodników spotkała przykra niespodzianka. Everest to mściwa góra – prędkość wiatru w feralnym dniu 10 maja 1996 r. przekroczyła 130/ha, a temperatura spadła do – 60 stopni. „Nie widzieliśmy własnych nóg, burza śnieżna (...) była białą mgłą przetykaną grudkami lodu”. W wyniku klimatycznych niedogodności i powiązanych z nimi dramatycznych okoliczności, ginie 8 uczestników wyprawy, w tym 3 pracowników. W pierwszej wersji o zabitych wymienia się 9 uczestników. Jednak jedna osoba uznana za nieżywą, powraca zza światów – o tym w skrócie mówi ta opowieść. Wśród dziewiątki, sześciu osobom udaje się wdrapać na szczyt, ale w drodze powrotnej czterech ginie. Książka wspomina o młodym liderze ekspedycji Robie Hallu, który wiedząc, że nie uda mu się zejść ze szczytu, żegna się przez radiostację z ciężarną żoną. Zapoznajemy się z sylwetkami innych wspinaczy, którzy niejednokrotnie są lub byli znani w środowisku jako doświadczeni i jedni z lepszych himalaistów. Nie dla wszystkich jednak złota zasada, że wejście na szczyt jest opcjonalne, a obowiązkowe jest tylko zejście, była świętością. Oprócz wydarzeń z wyprawy, dostajemy dawkę podstawowych zagadnień dotyczących wspinaczki wysokogórskiej np. zagrożenia HAPE, HACE, hipoksji, ekwipunku wspinacza, działań w czasie wejść, prozaicznych spraw typu toaleta czy żywność w czasie eskapady.

Książka podzielona jest na części. W pierwszej, tej najbardziej emocjonującej dowiadujemy się o wielu sytuacjach w czasie wyprawy. Następna to powrót do przeszłości. Poznajemy rodzinę głównego bohatera i to jak kształtowała się droga, która w końcu doprowadziła go do sławetnej wyprawy. W kolejnej odkryje się przed nami blaski i cienie niełatwej rehabilitacji, głównie powrotu psychicznego do normalności. Autor - Beck Weathers na zarzuty, iż książka nie jest do końca pamiętnikiem dramatycznych dni na górze, odpowiada w wywiadzie z Dominikiem Szczepańskim zamieszczonym na stronie wyborcza.pl. Tłumaczy, że nie chciał powtarzać dokładnie tego, co wcześniej zrobili w swoich książkach Krakauer i Bukriejew. Pozwolę sobie zacytować perełkę z tej rozmowy: „Everest pozwolił mi wszystko zmienić. Nawet gdybym dalej rozwijał się jako himalaista, został najlepszym wspinaczem na świecie, to byłbym najbardziej samotnym człowiekiem sukcesu na całej planecie”. Co skłoniło uczestnika wyprawy do takich zwierzeń? Współautor- Stephen G. Michaud przeprowadził rozmowy z osobami związanymi z Beckiem i zamieścił ich opowieści w książce. Dzięki temu zgromadzony materiał pozwala nam ocenić całą tę sytuację trzeźwo posiadając opinie różnych stron.

Wielu na Mount Everest idzie z potrzeby własnego serca, chęci doświadczenia bliskości potężnej, nieprzewidywalnej góry, jakiegoś wewnętrznego, pozytywnego pragnienia, dla sportu, dla pójścia wyżej ze swoimi ograniczeniami. On jednak poszedł, bo targała nim przewlekła depresja, która co prawda odzywała się tylko raz na jakiś czas, ale przeszkadzała mu normalnie funkcjonować. Wcześniej musiał pokonać też lęk wysokości. Obawy przed byciem przeciętnym skłaniały go ku górom: „Uwielbiałem wspinaczkę górską i do przesady - poczucie własnej wartości, jakie zawdzięczałem temu zajęciu”; „ Wspinaczka wysokogórska i uznanie, jakie dzięki niej zdobywałem, stały się moją obsesją”.

Nie ma w książce jednak obsesyjnego trzymania czytelnika w napięciu przez cały czas. Lektura zawiera co prawda momenty, kiedy bardzo można się bać, ale nie ma tu taniej sensacji. Nie ma oskarżeń, nie ma zrzucania winy na system komercyjnego zdobywania Góry Gór. Nie ma osądzania. Są publiczne wyrzuty sumienia głównego bohatera – Becka Weathersa. Człowieka, który zabiegał o akceptację, a potem przyznał, że jest wielkim przegranym. Nie tylko z wierzchołkiem, ale z życiem. To prawdziwa przemiana człowieka, który poprzez wyznanie staje się bohaterem. Nie w świecie alpinizmu czy himalaizmu, ale w świecie, w którym prawdziwą odwagą jest przyznać się do błędu. To jest najtrudniejsza droga, jaką przeszedł. I choć po Evereście zamarzły mu ręce, to odmroziło mu serce. Stajemy przed brutalną szczerością człowieka, który spowiada się z życia, z którego na pewno nie może być dumny. Sukcesy górskie nie wniosły chwały w jego puste życie. „Górska wspinaczka zamieniona w obsesję to działalność egoistyczna – w żaden sposób nie da się tego faktu przemilczeć”. W życiu egoisty przychodzi moment, że pozostaje pół doby nieprzytomny na zboczu strefy śmierci.

Beck Weathers jest czterdziestodziewięcioletnim dobrze sytuowanym lekarzem patologiem z Teksasu. Wyprawa na Mount Everest nie jest dla ludzi o mało pojemnym portfelu, bo jego kosztowała 65 tys. dolarów. Chodzi po górach od 10 lat, zdobył już 8 innych wysokich gór. Jak każdy zapaleniec, ma ambicję skompletować Koronę Ziemi czyli najwyższe szczyty wszystkich siedmiu kontynentów. Gdyby Beckowi udało wdrapać się na Sagarmathę (Boginię gór w języku miejscowych), zostałaby mu tylko jedna do kompletu. W tej niefortunnej pasji, posiada żonę i dwójkę dzieci, których zaniedbuje od strony emocjonalnej.

To jest książka katastroficzna. Dramat człowieka, który miał aspiracje stać się kimś w środowisku wspinaczkowym, ale podświadomie czuł, że nigdy nie stanie się jego znamienitą częścią. Dzięki swoistej epifanii tam na górze, kiedy przymierał, doznał olśnienia, objawienia prawdziwości celów w życiu. Jak za dotknięciem różdżki, dokonała się w nim zmiana wartości. „Gdybyście wiedzieli albo byli pewni, że za godzinę umrzecie, o czym byście myśleli? (…) mogę was zapewnić, że nie będziecie się skupiać na swoich sukcesach ani materialnych aspektach życia”.

11 maja Beck rodzi się na nowo. Głównie w aspekcie duchowym. W efekcie niejedzenia dwa dni i niepicia 3 dni, z odmrożeniami, ślepotą (wcześniej miewał kłopoty ze wzrokiem), musi dotrzeć do obozu IV. Jednak i tam nie ma dla niego nadziei na powrót. Jest za słaby, by dotrzeć na dół nawet z pomocą innych. Ratunek przychodzi za sprawą żony. Tu jednak zaczyna się prawdziwe zejście z wyżyn swojego ego, które trzeba przestać łaskotać. W efekcie nieudanej wyprawy Beck traci prawą rękę, palce lewej dłoni, część obu stóp i nos, który w tej chwili ma przeszczepiony. Dzisiaj jest po 10 operacjach. Już wie, że pojęcie bólu fizycznego jest porównywalne z psychicznym. Trudna jest walka z nieugiętą naturą skalnych oblodzonych bloków, ale o wiele trudniej jest walczyć z naturą samoluba we własnym ciele. Walczą też ci, którzy ponoszą koszty tego egoizmu. Ci, którzy zostają na dole, toczą nieustanny bój o to, by się miało czas dla rodziny. W końcu czasem przychodzi powalczyć im z brakiem osoby, która złożyła życie w ofierze dla góry.

Jak ma się dzisiaj Beck? Jest zwyczajnym człowiekiem. „Wielką radością ostatnich lat jest dla nas po prostu życie. Nazywam to cudowną zwyczajnością”. „W miarę upływu lat krok po kroku osiągam stan spokoju, przestałem definiować siebie poprzez sukcesy, wielkie cele, czy w ogóle widoczne z zewnątrz osiągnięcia. Doceniam zwykłość dnia codziennego w towarzystwie rodziny i przyjaciół”. Czy do tak prostego motto, trzeba było aż poświęcać własne życie i zdrowie swojej rodziny? Czytelnik ma podane jak na dłoni proste, prawdziwe przesłanie. Nie dajmy sobie odcinać rąk, by o tym się dowiedzieć. Po prostu weźmy je głęboko do serca, póki nie jest lodowate lub przeczytajmy podsumowanie żony bohatera: „Musiał niemal umrzeć, by przejrzeć na oczy”.

Myślę, że Beck był większym kaleką już przed Everestem. Nie miał oczu, by obserwować wspaniałe wzniosłe chwile w dojrzewaniu jego dzieci. Po Evereście zaś podglądał ich śmiech w kinie. Nie czuł atmosfery rodzinnej na wspólnych wakacjach, bo go tam po prostu fizycznie nie było. Po Evereście cieszył się wspólnie zjedzonymi lodami waniliowymi domowej roboty. Przed Everestem miał wszystko podane jak na tacy, teraz ma namiastkę, bo najszczęśliwsze chwile mu uciekły. Wtedy miał kompletnie działające ciało, teraz brakuje mu kilku części. Na szczęście duchowo jest zdrowy i rekonwalescencja trwa.

Książka warta przeczytania dla głębokiej refleksji nad celami w życiu. Zmusza do wyznaczania priorytetów. Opowiada o dobrze sytuowanych ludziach, których dosięgają takie same kłopoty jak szaraczków, dlatego jest uniwersalna. Może spotęgować miłość do gór, ale niekoniecznie dla wspinaczki. Ernest Hemingway powiedział, iż „Są tyko trzy prawdziwe dyscypliny sportowe, wyścigi samochodowe, walki byków i alpinizm, reszta to tyko gry.” Trudno się z nim nie zgodzić po lekturze tej fascynującej książki. Skoro więc wspinanie nie jest grą, dlaczego Beck igrał z losem? Może zapisane mu było w gwiazdach nad Everestem, że ma przestrzegać przed igraszkami z groźnymi górami? Jakikolwiek był cel nadrzędny spisania tego pamiętnika, to myślę, że zadanie spełnił.

Dziękuję Wydawnictwu Agora SA za możliwość zrecenzowania książki Becka Weathersa i Stephena G. Michauda pt. „Everest. Na pewną śmierć”.

W tekście recenzji oprócz zdjęć okładki wykorzystałam swoje własne ze strony: https://www.facebook.com/lidiastefek/?fref=ts

bottom of page