top of page

Książka, która zadośćuczyniła pamięci


Nie wiem ilu z nas wiedziało przed lekturą „Rzeki złodziei” o Beothukach – rdzennych mieszkańcach zamieszkujących znaczną część wybrzeża nowofundlandzkiego przed dotarciem Europejczyków w XVI w. Trudnili się rybołówstwem, ale zepchnięci z głąb wyspy przez kolonistów, zmuszeni zostali stać się na powrót plemieniem zbieracko – łowieckim. Książka dostarcza wielu cennych informacji na ich temat m.in. dotyczących faktu, że ze względu na to, iż malowali ciała, skóry, namioty, ubrania, narzędzia, kanu ochrą, nazywani byli Czerwonymi Indianami. Ostatnia znana Europejczykom kobieta z plemienia zmarła w St. John’s w 1829 r. Po Beothukach zostało niewiele nawet w słownikach, bo około 300 rzeczowników i kilka nieodmiennych czasowników dotyczących prostych czynności. Została też ich ziemia. Przedsmak ówczesnej dziewiczości tego terytorium zdaje się przedstawiać nam okładka powieści. „Pozostały tylko przynależne im strumienie, sadzawki i mokradła; karibu i lisy sunące przez tę krainę tak jak przed dwustu laty w pieśniach. Wszystkie jodły i świerki, pojedynczymi nutami wypełniające powietrze tam, gdzie nie ma już nikogo, kto mógłby je usłyszeć.” Beothukowie jako grupa kulturowa już nie istnieje. Są domysły, że nieliczni potomkowie osób z plemienia mogą żyć w odosobnieniu. Osoby powołujące się na pochodzenie od Beothuków (Metysi) zamieszkują dzisiaj w innych rejonach. Pamięci Beothuków trzeba zadośćuczynić…Michael Crummey to zrobił.

Powieść oddaje wydarzenia (mające odzwierciedlenie historyczne lecz pomieszane z fikcją autora) i relacje między autochtonami a osadnikami (Anglikami, Francuzami, Irlandczykami). To też duchowy hołd dla przeszłości kraju, w którym urodził się i mieszka autor. Po trzech wcześniej wydanych w Polsce powieściach, nie zaskakuje nas genialnie ucharakteryzowanymi bohaterami. Właściwie czekamy, co jeszcze z właściwą sobie tendencją pisarską i precyzją w szczegółach, wymyśli Crummey. Przyzwyczaił nas do tego, że postacie nie tylko posiadają temperament, ale ułomny, mało urodziwy wygląd zewnętrzny stawia ich częstokroć w szeregu dziwadeł. Znamy ich przeszłość, bo Crummey jest i w tym bardzo dokładny. Jeśli pojawia się postać, to razem z nią na karty powieści wchodzą zaszłości z jej losu, konflikty rodzinne, powiązania – taki życiorys, często nawet w skrócie. Biografia przedstawiana jest nam w częściach, by potęgować naszą ciekawość. Crummey lubi kończąc rozdział, stawiać myślowe wielokropki.

Trochę tajemnicy, odrobina ekstremalnej przygody, ciut podłych rozwiązań, więcej życiowego ścierwa – to mix od mistrza Michaela C. Są konflikty, problemy, zdrady, walka o byt, odosobnienie, chociaż mamy zapewnienie przy tym ostatnim, iż : „Zdarzają się w życiu gorsze rzeczy (…) niż samotność.” Są też nade wszystko intrygujący Czerwoni Indianie. Oczywiście nie byłoby wielkiej książki, gdyby nie istniała w niej miłość. Jak to u autora bywa – miłość trudna, choć jest na wyciągnięcie ręki, nie można jej tak sobie pospolicie zrealizować. Miłość prawie milcząca słowem, ale drapieżna w działaniu. Dławione emocje, zimne lakoniczne odpowiedzi po niedosłownych pytaniach. Do tego wszystkiego bajecznie kontrastowe czyste widoki krajobrazów Nowej Fundlandii drugiej dekady XIX w. Cisza pejzażu zakłócona głośnymi awanturami serc ludzkich. Niegościnny rejon dla zamieszkania i (mam niezmienne wrażenie) zawsze zły czas na płochliwie ciepłą, romantyczną, pielęgnowaną miłość: „Było w tej krainie coś, co napawało ją zazdrością – jakieś ogołocenie i bezlitosność.” W powieści nie ma czasu na banały, na szeptanie sobie słówek za uszko. Ta ziemia jest przesiąknięta obowiązkiem trzymania się prosto, bez sentymentów, a nawet ubliżania swoim uczuciowym potrzebom. Czasem to ona podobnie jak Old Hag (zmora nazywana przez rybaków Starą Wiedźmą) dyktuje los: „Peyton należał do ludzi, którzy zawsze chcą dla wszystkich wokół tylko tego, co najlepsze. Tak więc był skazany na niejedno rozczarowanie.”

Płynę rzeką Crummeya. Nie potrzeba mi wioseł ni łodzi. Z nurtem nowej opowieści Crummeya puszczam się na głębokie wody nie bacząc na okoliczności wartkich spadów. Wiem, że jestem bezpieczna. Autor prowadzi mnie korytem mądrości znad zatoki Exploits w dziś już baśniowy świat Indian. Po czasie okazuje się, że ja też jestem winna. Jestem złodziejem tej dobrej prozy. Zatrzymuję sobie urywki tekstów w notatnikach, by cytować bohaterów w obronie własnej niewiedzy w danym temacie. Proszę o sprawiedliwy wyrok. Najlepiej zesłanie mnie z powrotem na archipelag dziesięciu tysięcy niebiańsko dziewiczych wysepek, które niczym aureola okalają wybrzeże Nowej Funlandii. I bez tego zasądzenia kiedyś znowu tu wrócę panie Crummey. Do doliny sprawiającej wrażenie katedry rozświetlonej płomieniami świec. Niech no tylko indiańskie jezioro zapuści lód. „Jezioro. Ostatnie dobre miejsce.”

Crummey w swojej książce zrobił zadośćuczynienie jeszcze czemuś. Wiedza, którą dostajemy podczas lektury zwraca z nawiązką nie tylko koszty kupna książki, ale i czasu zapełnionego czytaniem. W gratisie satysfakcja z zapoznania się z kolejną, przewyborną opowieścią tego pisarza. Nie tylko polecam. Błagam – nie przegapcie tej premiery!

Dziękuję WYDAWNICTWU WIATR OD MORZA za możliwość zrecenzowania książki Michaela Crummeya pt. „Rzeka złodziei”.

"Martwi Indianie to twoje najmniejsze zmartwienie. To żywych powinieneś się obawiać.(...) Peyton dostrzegł w głębi jaskini przykryty luźną stertą kamieni wymięty zwitek zabarwionego na czerwono materiału. (...) Na rękach zostały mu smugi czerwonej ochry. (...) Przy ciele leżała skórzana sakiewka przewiązana rzemieniem splecionym z pasów skóry karibu.(...) Gdy John Senior rozciął węzeł nożem, ich oczom ukazało się...."

bottom of page