Tytułowa Tortilla Flat (Równina Tortilla) to dzielnica miasteczka Monterey na wybrzeżu kalifornijskim. Miejsce na wzgórzu, obstawione drewnianymi ruderami, przy zatoce i w sąsiedztwie lasu sosnowego. Mieszkają tu paisanos – mieszańcy krwi hiszpańskiej, meksykańskiej, indiańskiej i ras europejskich, głównie ludzie biedni tj. rybacy czy pakowacze ryb, drobni handlarze, gospodarze oberż. Miedzy tymi, którym chce się jeszcze pracować, żyją całkowite obiboki. Dla nich pobliski las jest niejednokrotnie schronieniem. O tych kilku drabach napisał Steinbeck powieść pełną humoru. Właściwie śmiechu przez łzy.
Dzięki szczęśliwemu zbiegowi sytuacji Danny, oprych i miglanc zostaje właścicielem dwóch domów po krewnym. Dla człowieka, który spał do tej pory w różnym towarzystwie np. z pluskwami („Z początku dokuczały mu trochę pluskwy, ale kiedy się przyzwyczaiły do smaku jego krwi, a on do ich ukąszeń, wzajemne stosunki znacznie się poprawiły.”), to może być okazja dla lepszego życia. Dom jest fajny, bo nie trzeba spać na zimnej ziemi lub na twardym piasku pod molo, gdzie kraby włażą do butów. Jest też pomocny gdy ktoś będzie chciał napisać list, bo wtedy będzie miał gdzie adresować. Jednak to niespodziewane błogosławieństwo przyprawia próżniaka o stres. Jak grom z jasnego nieba, niezapowiedziane posiadłości mogą stać się przyczynką dla znalezienia stabilizacji, a może nawet pracy! Pijaka ta świadomość może nawet przyprawić o mdłości. Żeby jakoś znieść spadający na niego z hukiem ogrom zmian, proponowany lepszy status życiowy i czającą się w zanadrzu świadomość, że mógłby się zmienić, postanawia otworzyć podwoje swojego domu dla jemu podobnych. To takie zabezpieczenie się przed plotkami, że niby stał się lepszy, bo ma dom. Dla niektórych z jego środowiska posiadanie domu oznaczać może, że nawet będzie jadał obiady z burmistrzem. W obecnej sytuacji kpina poganiać będzie kpinę. Absurdalna sytuacja stanie się jeszcze bardziej absurdalną.
Życiowe szumowiny zajmują własność Danny’ego. To nikt więcej niż podobne jemu próżniaki. Praca dla nich to udręka, pomimo to każdy finansowy problem napotkany na drodze, z czasem się rozwiązuje. Pomyślne zakończenia natomiast trzeba koniecznie uczcić galonem wina. Nieważne, że nigdy praktycznie nie ma na niego pieniędzy, ale jakoś się udaje.
Powieść to dobrze odzwierciedlony obraz stadium alkoholizmu. Świetnie uchwycona jest zdradliwa osobowość pijaka. Cała grupa to chytre lisy. Na ich przykładach autor pokazuje, że z każdej złego uczynku można uzyskać u samego siebie usprawiedliwienie, dopóki się nie wytrzeźwieje. Trudny temat uzależnienia został zobrazowany w sposób ironiczny, ale żenująco prawdziwy. Trzeba uważać, bo autor to dobry pisarz, który może zmylać przeciwnika. Bagno ludzkiego upadku jest w taki sposób poetyckimi metaforami podświetlone, że na powierzchni zdawać się może pływa czysta powłoka. Przecież te rzezimieszki, niebieskie ptaki, łobuzy, nicponie, drobne złodziejaszki za bardzo nic nikomu nie wadzą. Bohaterowie o prostych imionach pasujących do ich dotychczasowego stylu życia chcą tylko odrobiny przyjaźni, jedzenia, słońca na ganku i wina. Prostota ich małych rozumków rozbraja, że nawet można w którymś momencie zacząć im kibicować, bo wzbudzają śmiech i politowanie. Książka stara się dawać nam tyle rozrywki ile można tylko zapisać. Niech jednak ta rozrywka nie przyczyni się do tego, że przestaniemy życie traktować serio, podobnie jak postaci z powieści.
Czytając wypowiedzi recenzentów trafiam na opinie, że książka jest przyjemna, dobrze się czyta, jest wesoła, pełna życiowego humoru, dystansu do pewnych sytuacji. Nie wydaje mi się, aby noblista miał tylko to przesłanie pisząc „Tortillę Flat”. Właściwie wykluczam tylko tak płytkie dno. John Steinbeck to wartościowy pisarz i nie dałby nam opowiastki, o której zapomina się po przeczytaniu ostatniej kartki.
Pijackie filozofie bohaterów mają uzmysłowić czytelnikowi pewną prawidłowość. Jedną z ważnych, podstawowych reguł człowieczeństwa. Nawet w marginesie społecznym ludzie potrzebują odrobiny zainteresowania, czułości, przyjaźni. Również wymiany poglądów, bo wtedy czują się częścią społeczeństwa, które najchętniej nie chciałoby mieć z nimi nic wspólnego. W czasie leniwych posiedzeń na ganku, w którym jedynym zajęciem jest odganianie much, plotkują o mieszkańcach Monterey, wyciągają wnioski. Nazywają je morałami, bo uważają, że sami posiadają wpojony im system wartości. Posiadają nawet swoisty kodeks honorowy przyjaźni we wspólnie zamieszkiwanym domu. Tutaj każdy może zostać rycerzem. W całkowicie absurdalnych sytuacjach hołubią przyjaźń i jej podporządkowują każdy czyn, nawet ten zły wykonany w imię wspólnoty uczuć. Przy całym swoim świństwie życiowym dbają o świętego. Zapalają świeczkę św. Franciszkowi ( to nic, że po pijanemu w wyniku czego parafina wznieca pożar) oraz kupują lichtarz św. Franciszkowi. Wydają się być przy tym zupełnie szczerzy i łapią nas za serca. Nie dajmy się jednak zwieść genialnemu pisarzowi, bo co krok obala on mit o męskiej przyjaźni i solidarności, które to można rozbić szybko jak galon wina. Zakrapiane biesiady często kończą się siniakami, ale dla niepoznaki nikt nikomu nie wchodzi na jego teren czyli przestrzeń życiową w domku Danny’ego. Przestrzega się niepisanego kodeksu. Jest prawie święty.
Zastanawiam się co powiedzieliby bohaterowie książki na moją recenzję. Spróbuję zgadnąć, iż morał pewnie brzmiałby, iż galopujemy, „spinamy się”, bez oddechu biegniemy, a świat i tak ma swoje prawa. Niezmienne. W świecie musi być równowaga. Dlatego komedia zmiesza się z tragedią. Słodko – gorzka lekcja. Warto ją poznać.