top of page

Recenzja książki pt. "Upały, mango i ropa naftowa"


Zacznę recenzję od przemyśleń co do zdjęcia z okładki. Myślałam, że zawodzi. Porównałam ze zdjęciami na końcu książki, które są tak plastyczne, dokładne omówione oraz zróżnicowane klimatem przygód, że okładka przy nich może blednąć. Jednak nic bardziej mylnego. Ona współgra z całością treści. Choć niedużo w zasadzie, czy na pierwszy rzut oka przedstawia, to wiele odczuć w istocie wywołuje. Ów senny upał wiszący w powietrzu jest podobny mango na drzewie. Jednego i drugiego za bardzo nikt nie prosił, a jest, a wyrosło. Kolorystyka nawiązuje do tytułu, harmonizuje z wszystkimi wymienionymi rzeczownikami. Ropa znajdująca się pod powierzchnią wody wplata się w senną, kleistą maź w pejzażu. Oczywiste, że po analizie okładki, teraz będę szukać kolejnych analogii.

Jeśli komuś się wydaje, że to książka prosta jak jazda na rowerze, to będzie musiał posiąść umiejętność pedałowania od nowa. To książka ekstremalnie dobrze naszpikowana wyjaśnieniami (też naukowymi), historią, kulturą, geografią, socjologią, ekonomią, muzyką, polityką oraz stosunkami międzynarodowymi, wiedzą o społeczeństwie. Poznaję i rozumiem - według założenia wypisanego na tyłach okładki, bo ciąg logicznie zaplanowanych rozdziałów jest kolejnym stopniem wtajemniczenia w Wenezuelę.

Zresztą co tu dużo pisać - autor jest fizykiem, a to wiele wyjaśnia. Poza tym też rozciągłość tematyczna książek, z których korzystał w czasie pisania swojej, jest imponująca.

Z ważnych tematów przechodzi do całkiem prozaicznych i wtedy poznaję np. Waynu - rdzenny naród z pustynnego półwyspu Guajira, który choć sympatyczny, nie potrafi sympatyzować ze sprzątaniem po sobie śmieci. Dowiaduję się o przemytnikach, łapówkarzach, którzy z racji wykonywanego zawodu najczęściej powinni strzec porządku publicznego. Doczytuję o splotach zależności pomiędzy kolektywami, władzą, wojskiem i policją. Tak - przecież jestem w Wenezueli. Tej niebezpiecznej Wenezueli. Wreszcie zauważam w jego spostrzeżeniach to samo, co zastanawiało podczas mojej długiej podróży po krajach Ameryki Południowej, a dotyczyło afiszowania się z wiarą w Boga wyrażoną np. wymalowaniem jednej części karoserii autobusu w wizerunek Chrystusa, a drugiej w półnagą kobietę.

Podoba mi się w kakaowym miasteczku, gdzie centrum towarzyskim jest plac suszenia ziaren egzotycznej rośliny. Rozumiem ideę zdobywania zamiast kupowania skoro w kraju gdzie ropa naftowa leje się wiadrami, a w ziemi rosną diamenty i złoto brakuje papieru toaletowego czy mleka w proszku. Z ekonomicznego punktu widzenia pisarza, po lekturze wszystko wydaje się takie proste i gospodarczo uzasadnione. Przypominam sobie niesamowite Peru, kiedy autor pisze, że używa do gry w szachy następującego zestawu pionków: białe to kolonizatorzy hiszpańscy, a czarne to wojsko inkaskie. Maluje obraz kobiet z Wenezueli dokładnie taki, jaki znam z telewizji, a więc piękności z figurami bogiń płodności. Nawet o samej stolicy wyraża się pochlebnie: "Ten narkotyzujący pęd miasta, na który narzekasz, ale nie chcesz się z nim rozstać, który oskarżasz i żywisz się nim jednocześnie. Od którego chcesz uciec, ale będąc poza nim, masz wrażenie, że życie cię omija, bo ono jest tam, w tej ulicznej gonitwie." Podoba mi się taki sposób patrzenia autora nawet na metropolię, choć po niej najpewniej gorzej jeździ się rowerem.

Nie pomija tematu dzielnic biedy - barrios. Daje wgląd w politykę imigracyjną; wojny niepodległościowe, zamachy, rewolucje oraz kontrrewolucje; model rodziny wenezuelskiej; mit o nieprzerwanej szczęśliwości mieszkańców tego kraju; w ignorancję realnych problemów np. przestępczości (morderstw, kradzieży, wymuszeń, porwań), rozwodów, wczesnych ciąż u nastolatek czy rasizmu. Czasem z poetyckim natchnieniem znawcy kuchni opisuje fast foody. Z każdą nową kartką rozumiem dlaczego tak wiele jest o ropie naftowej. Żeby bardziej uzmysłowić sobie jak bardzo czarne złoto ma wpływ na współczesny świat Wenezueli, potrzeba mi popatrzeć na wykres zmienności cen tego paliwa w danym odcinku czasu. Ze szczególną radością przesuwam się razem z Wojciechem Ganczarkiem na rowerze by poczuć bogatą w soki drzew przyrodę jak np. na olbrzymim płaskowyżu Wielkiej Sawanny (Gran Sabana). Oddaję się w niewolę przestrzeni i wolności. Tylko roweru nie umiem naprawić, ale autor zdaje się tylko trochę przejmować technicznymi sprawami, bo przecież zawsze gdzieś ktoś pomoże, naleje wody do butelki, poczęstuje obiadem, pozwoli rozbić namiot czy przekimać na hamaku. I okazuje się, że wcale nie było tak fastidioso, jak na to wyglądało.

Szczegółowa wiedza autora edukuje o paradoksach i sprzecznościach kraju. Szczególnie takich, które zachodziły w czasie prezydentury Hugo Cháveza. Kiedy pan Ganczarek podróżuje rok po kraju, odczuwa skutki jego socjalistycznej polityki, która pogrążyła kraj w głębokim kryzysie. Dzięki tym doświadczeniom i rozległej wiedzy teoretycznej rysuje portret polityka jako maga przemówień i szczwanego lisa, którego wymalowane na domach, starych billboardach oblicze czasem spotyka w drodze. Jest wtedy twarz byłego prezydenta zatroskana o mieszkańców, a na ręce nie ma Rolexa w towarzystwie rękawa z garnituru francuskiej marki Lanvin. Dzięki obszernym informacjom o polityce Cháveza, muszę przytaknąć autorowi, iż "tu są tylko skrajności, nie ma nic umiarkowanego".

Podróżnik i spostrzegawczy obserwator zauważa nie tylko normalne w tym klimacie zjawiska przyrodnicze (mgła, wilgoć, upał); większą górzystość lub tylko pagórkowatość terenu, ale też odróżnia smaczny chleb z szeregu piekarni. Jego gruzińskie podejście też mi się podoba: "Nie usiłuj rozwiązywać problemów noclegowych, bo te zwykły rozwiązywać się same."

Przeprowadza wywiady z mieszkańcami Wenezueli (m.in. prawnikiem, politologiem, przedsiębiorcą), co podnosi wartość książki. Tematy do rozmów dotyczą palących obecnych problemów i tych z przeszłości, które zostawiły ślad na dzisiejszej rzeczywistości: demokracji; o przeszkodach w prowadzeniu biznesu, za które odpowiedzialny jest głównie brak dostępu do dewiz czy pospolita trudność w zarejestrowaniu firmy (formalności trwają 150-180 dni); o strajkach studenckich.

Tej książki nie było w planach jak zdradził autor. Całe jednak szczęście, że powstała! Cała treść wydaje mi się wenezuelskimi wakacjami od wakacji. Jest tak płynna i idealnie przemyślana, jakoby autor urządził sobie rozrywkę spisywaniem świetnej książki. Jestem pod przeogromnym wrażeniem wiedzy pisarza i sposobem przekazania tego dalej. Na pewno mogłaby posłużyć studentom jako kompendium o współczesnej sytuacji Wenezuelczyków. Na pewno też spodoba się podróżnikom, którzy łączą pasję spotykania ludzi z głęboką historią miejsca. Może stanowić również przewodnik dla tych, którzy wybierają się do Wenezueli czy też do ościennych krajów, bo przekrój tematyczny jest tak szeroki, że zahacza o tematy pokrewne Wenezueli. Logiczna, z kreatywnym językiem, z pięknymi opisami, z niebywałą dociekliwością co do osobowości mieszkańców i ich zachowań. Pełna niebanalnego stylu w sposobie życia, podróżowania i spisywania.

Mogłabym jeszcze powiedzieć czym są dokładnie owe trzy rzeczy wymienione w tytule, ale zabrałabym wiele przyjemności z czytania. To, co napisałam na początku o metaforycznych upale, mango i ropie naftowej na okładce to tylko początek fascynującej opowieści. Zanurzcie się z nią, ale nie pedałujcie szybko, bo coś przeoczycie, a autor na pewno by tego nie chciał.

Lidia Stefek

Dziękuję WYDAWNICTWU BEZDROŻA za możliwość zrozumienia w dociekaniu o istocie Wenezueli.

Wszystkie zdjęcia i cytaty pochodzą z książki "Upały, mango i ropa naftowa" i są własnością autora.


bottom of page