Trudne życie mają bohaterowie "Utraconego daru słonej krwi" , ale jeszcze trudniejsze zadanie ma pisarz by je przedstawić. Nie ma jednak powodów do obaw. Ci pierwsi mają sól morskiej wody i siłę węgielnego kamienia we krwi. Tak więc są zakonserwowani przed najczarniejszymi w świecie próbami zepsucia biegu lub postoju ich życia. Autor zaś (odkryjecie to już po kilku stronach) ma niejako doskonałe pisanie we krwi.
I właśnie niesamowicie kompatybilne - z odczuciami i sytuacjami postaci - pisanie jest kluczem do powodzenia książki, na którą składa się siedem smutnych, ponadczasowych opowiadań. Alistair MacLeod buduje przed nami świat lat 70 XX wieku potomków osadników irlandzkich i szkockich zamieszkałych na wschodnim wybrzeżu Kanady. Na terenach smaganych żywiołami, katastrofami, ubóstwem, innymi brakami, niekoniecznie fizycznymi. Tam niejednokrotnie zbici przez niezależny ocean żyją rybacy, a na ciemnych ranach między zielenią sadowią się kopalnie niczym strupy w krajobrazie wraz ze ślepymi końmi z rozedmą płuc i zniekształconymi przez los górnikami.
Autor kreuje na pozór odpychające wyobrażenie o świecie ludzi, którzy nie mają pospolitych problemów takich jak: na jaki film iść do kina, co dobrego ugotować na obiad, jak zaprezentować się na rozmowie kwalifikacyjnej. Ich świat jest całkiem nie z tego świata. Jest niezwykły poprzez ich własne, intymne zespolenie z ziemią i morzem. Te dają im pokarm, pracę, tożsamość i swoistą - do żadnej innej niepodobną - dumę. Codziennie rozbijające się fale szarego Atlantyku przynoszące ze wschodem troski stare jak świat, w strzępach ciągnących się wodorostów przypominające, iż życie idzie swoim przypływem lub odpływem, nie oszczędza nikogo i niczego. Klify, które zdają się ostrzegać, że można wysoko spaść lub nisko upaść. Bezbłędnie zmówiona przyroda by robić przeszkody, by hartować rodzaj ludzki, by napawać się swoim niezmierzonym autorytetem. W przeciwnym razie - dać w kość nieposłusznemu. Górnicy mieszkający w poczerniałych od sadzy domach, w którym do pieca dokłada się dłońmi bez palców. Jeśli one w ogóle są. Rzężenia nocne w płucach od pyłu kopalnianego. Wygłodniałe szczury podziemnych, zabłoconych, zmieszanych z odchodami chodników i dla kontrastu śnieżnobiałe, wolne mewy opłukane w świeżym powietrzu. Wszechocean osad, w których nie ma czasu na cackanie się z losem.
Bohaterowie w zawiejach losowych chodzą wcinając się w wicher przeciwności, siedzą w niemytym, kwaśnym mikrokosmosie tawern pijąc piwo lub je rozlewając, czasem dla równowagi splugawienia plując na podłogę. Tam wilgotne, butwiejące drewno wyziewające mocz łączy się z wonią potu niepranych ubrań roboczych. W tym światku ciąże przedmałżeńskie i "używanie sobie" to nic nowego. Szramy na twarzach od pęknięć dłuta, skorupy domów, brązowe końcówki wąsów poplamione przez tytoń żuty w niespiesznych odstępach wyczekiwania na pracę, rozdęte, niemłode tancerki go-go - to też żadna nowość czy kłamstwo o tej społeczności.
W bezmiarze relacjonowanych udręk pojawiają się ludzie pozornie twardzi jak nieskruszona opoka. "Zdaje się jednak, że wszystkie nawałnice kiedyś słabną, pozostawiając po sobie najpierw porywiste wiatry, a potem ciszę (...)". Proza autora czyni jednak bohaterów osobami niesamowicie naładowanymi emocjami. Cały czas iskrzy w ich wnętrzach, widzimy doskonale kiedy burzy się w nich krew, kiedy domagają się wyjaśnień dziwnego, obecnego świata. Przywiązani wiernie do "rzeczy małych", nie akceptują lepszych, wygodniejszych rozwiązań. Są niezmienni w swoich wyborach, zarozumiali w swoich zawzięciach. Z tęsknotą i miłością do własnej, opornej do zawarcia przyjaźni ziemi, trwają niczym zrujnowane szkielety tego, co i tak minie bezpowrotnie. Wiedząc, że pomarszczone morze nigdy nie będzie ciche, zawsze będzie fałdować - egzystują próbując zachować spokój przy naprężonych mięśniach. Doświadczeni przez nawałnice, nigdy nie powiedzą jak silna była burza, ale pochwalą tęczę, która przez kilka sekund wykrzywiła ich styrane twarze w uśmiech. Zawsze wstydliwy, bo duma polega na chodzeniu z prądem, pod górę, zawsze dźwigając.
Zgrabne - ba, mistrzowskie - opisy MacLeoda powalą was z nóg. Zdania, które formułuje to coś więcej niż zasób słów. To wrażliwość oka i duszy, to ceremonia obserwacji, spostrzegawczość sokoła. To z całą pewnością genialna, zawodowa umiejętność logicznego wiązania wyrazów w bukiet najpiękniej wręczanych kwiatów. Bierzcie książkę jako podarunek. Pachnie na pierwszy rzut oka tak niepretensjonalnie, ale asceza czy spartański styl zawsze mają wielki podtekst, sens i wymiar. Ktoś zapyta czy można np. o ubogim życiu górniczego stanu napisać wciągające opowiadania? Każde inne, każde naładowane uczuciami, puentą, krótkie a pełne, interesująco zaczęte, że aż koniec boli? Alistair MacLeod daje wyczerpującą odpowiedź. Dobre pisanie ma moc samo się obronić.
Jest zawsze pokusa by ze zbioru opowiadań wyodrębnić najlepsze. Oczywiście dałam sobie ten luksus, ale nie było łatwo.Nominowałam wszystkie. Trzy znalazły się na podium: pierwsze, ostatnie i tytułowe. To, które zakończyło pobyt na surowym wybrzeżu Kanady, na "małym zakręcie smutku", doprowadziło mnie do łez. Wobec ogromu tej naładowanej prądem wielopokoleniowej miłości do wszystkiego, co bliskie, przyjazne sercu - popłakałam się jak bóbr. Trudne jest to, gdy kocha się przeczytane, dobre książki. Żal za nimi zostaje na zawsze.
Składam serdeczne gratulacje dla tłumacza "Utraconego daru słonej krwi" - pana Michała Alenowicza. Wyobrażam sobie ogrom pracy, z jakim musiał się zmierzyć, by oddać całe partie kreatywnego zapisu autora w nasze odkodowanie. To przecież są rozbudowane z wielkim kunsztem metafory, które trzeba oblec w polskie znaki. Jestem godna podziwu nad wysiłkiem zwieńczonym całkowitym sukcesem. Życzę nadal twórczych odsłon, dobrych wyborów i wnikliwych czytelników.
Dziękuję WYDAWNICTWU WIATR OD MORZA za ciepłe wzruszenia na zimnym, kamiennym wybrzeżu Kanady.
W recenzji użyłam zdjęć własnego autorstwa.