"Ich hab noch einen Koffer in Berlin" śpiewała swego czasu wielka gwiazda, której potem nieprzekupny czas wcale nie żałował. Jej kufry i skrzynie, które były w latach świetności użyteczne w realizacji przygód i podbojów, z czasem musiały wykonywać całkiem inne zadania. Po kufer do Berlina nie wróciła już żywa. O "die Seligkeiten vergangener Zeiten" można wspominać będąc na jej grobie w Berlinie lub oglądając np. teatralny życiorys artystki. Pozwólcie, iż ja skorzystam z tej drugiej opcji, by w kilku spostrzeżeniach opowiedzieć o "błogosławieństwach minionego czasu". Osoba, która tworzyła swój mit, boska Marlena Dietrich, przez jednych uwielbiana, a innych opluwana - doczekała się teatralnej, wnikliwie sporządzonej biografii.
Scena Kameralna im. Sławomira Mrożka w Teatrze Polskim w Warszawie na dwie godziny stała się miejscem ważnych wydarzeń z życiorysu Marleny Dietrich w sztuce pt. "MARLENA. OSTATNI KONCERT" według dobrze przemyślanego , logicznie napisanego scenariusza Janusza Majcherka w reżyserii Józefa Opalskiego. Większość powie, że przedstawienie zaczyna się od podniesienia kurtyny, wejścia na scenę, czasem od pierwszych świateł, ruchów czy początkowych kwestii wypowiedzianych przez aktora. Jednakże dla mnie zaczęło się już wtedy, gdy szukałam miejsca na widowni. Mimochodem spojrzałam na scenę, a niej znajdowała się kolejna, mniejsza scena - podwyższenie dla aktorów.
Przeczuwając precyzję reżysera w każdym detalu (przecież nie pierwszą sztuką Opalskiego się zachwyciłam), mogłam podejrzewać, że schodki wyodrębniające małą scenę, odegrają istotną rolę. Nawet wtedy gdy owa scena była już pusta, bez wdzięków Marleny, gdzieś poza piedestałem i polem widzenia, artystka nadal żyła. Tylko całkiem jako nie-gwiazda. Nisko upadła. Właściwie upadek miał miejsce, gdy pijana dawała koncert w Australii. Staczając się ze sceny, złamała kość udową. Ten wypadek niejako stał się aktem przymusowego pobytu w łóżku. Jak bardzo oddaliło ją to od sceny i świateł w sensie zawodowym, miałam dowiedzieć się już podczas pierwszych kwestii aktu pierwszego.
Ikona kina, estrady i mody została przywiązana do łóżka. W spektaklu stanowi ono swoistą barykadę. Niemłoda, chora, samotna, rozgoryczona. Z dawnej świetności i blasku zostały zdaje się tylko świecące cekiny na podomce nocnej, w której chodzi cały dzień. Właściwiej rzec trzeba - leży, "bo tylko wtedy się nie przewraca". Dzień Marleny staje się duchową nocą, ciemnością, której towarzyszy błąkanie się, czy wręcz obłąkanie pośród prawdziwych wspomnień a konfabulacji; pośród bezustannego szukania światła, które nielitościwie zgasło. Nie ma już jupiterów, pstryków migawki i barwnych świateł estrady. Jest za to nocna lampka oświetlająca klawisze tarczy aparatu telefonicznego. Jest także notesik z numerami kontaktowymi. Jeden z takich, które skrupulatnie prowadziła. Telefon – łącznik ze znajomymi, którzy są gdzieś zawieszeni w czasach, w których Marlene nie była tylko peruką i sztucznymi rzęsami, ale wielką Marlene z gorącej krwi i kości.
Na niewiele przydają się już walizki w sensie ich pierwotnego przeznaczenia. Służą teraz jako mebel, do użytku domowego, wewnętrznego chciałoby się rzec. Na nich walają się puste butelki po alkoholu. W życiu przeciwieństwa się przyciągają. Może dlatego słabość Marleny zostaje poddana próbie mocnej whisky? "Nauczono mnie panować nad emocjami "– zwierza się siostrze-butelce. Tylko naklejki na walizkach zdradzają, że nie zawsze tak było. Są niemym świadkiem jej częstych porywów uczuciowych. Podróżowała, bywała poza domem, a życie rodzinne czy domowe było dla niej na drugim planie lub w ogóle w planach nie było ujmowane. Dzisiaj skrzynie podróżne stały się domatorkami, podobnie jak ich właścicielka. Wcale nie z wyboru, lecz z niemocy. Scenografia Pawła Dobrzyckiego z motywem waliz bardzo mi się podoba. Czy to w momentach przedstawiających je jako element wyposażenia sypialni kruchej staruszki, czy w retrospekcjach z Marleną jej lat tłustych. Są symbolami niepewności, niestałości, przygody, braku głębszego przywiązania do miejsc i ludzi, ulotności zdarzeń, nieważności wczoraj i po trosze egoizmu. Myślę, że taka dekoracja świetnie wprowadziła w klimat przedstawienia.
Światowe życie Marleny na walizkach pewnego dnia skończyło się. Od tej pory to telefon przejmuje ich zadanie. Zawsze w zasięgu ręki, na fundamencie walizki, bije rekordy rachunków do zapłaty. Gdy rozlega się jego dzwonek, najczęstsza reakcja właścicielki do słuchawki to: "Madame Dietrich nie ma". Ma rację, bo tamtej Marleny już dawno nie ma.
Jest za to stara, naiwna, a nawet głupia marzycielka, niewiele już mogąca zachwycić. Podstarzała, blednąca gwiazda, zniedołężniała Marlena Dietrich dyktująca swojej powiernicy książkę. Lekturę o niej samej, w której ubarwia, zmyśla, przeinacza fakty, niektóre każe wykreślać aby było piękniej i romantyczniej. Nienawidzi dziennikarzy, którzy o niej piszą, a także tych, którzy nie są zainteresowani jej osobą. Dziwna cecha dumnego charakteru czy chęć posiadania nieskazitelnego wizerunku, każą jej zastanawiać się, jak ukryć przed pismakami z prasy własną śmierć. Do tej pory udawało się jej skrywać upływający na twarzy czas dzięki kilkuletniej alienacji w domu. W paryskim schronie, niczym żołnierz chowa się przed intruzami oraz napaściami. I jak kapitan ze swoim centrum dowodzenia przy łóżku, próbuje kontrolować wydarzenia. Niestety staje się jeńcem własnej bierności.
Dramat Dietrich na deskach warszawskiego teatru, rozpoczyna rozlegający się dźwięk telefonu. Norma Bosquet – sekretarka, a także opiekunka Marleny zostaje poinformowana, iż jej pani po tylu marnych latach "dała się uprosić by zagrać w filmie". Nieobecność Davida Bowie w czasie kręcenia sceny z baronową von Semering do filmu „Zwyczajny żigolo” zostaje przez Dietrich odebrana jako osobista porażka i ten fakt ostatecznie przykuwa ją do łoża. Czasem tylko pobiadoli nad swoim losem, każe sobie zrobić pedicure, czytać najnowsze rubryki z działu high life, spisywać stracone wspomnienia czy podać perukę, którą nazywa „Marleną", jak gdyby szykowała się do wyjścia. Na pytanie Normy: "pani się gdzieś wybiera?", kończy swoje zapędy z motyką na słońce łykiem alkoholu i zażyciem tabletki. Wszystkie te niebywale smutne strofy zagrać musi i robi to brawurowo Grażyna Barszczewska. Bo świat nie może się dowiedzieć prawdy o stanie Dietrich, ona nie może zawieść świata. Dlatego w każdym momencie jest gotowa by stać się na powrót wielką Marleną. Trzyma blisko swój dobytek w postaci stosów pamiątek i rzeczy niezbędnych, zakładając, że powrót może kiedyś nastąpić. Na wszelką, nawet niemożliwą ewentualność zawsze przygotowana.
Artystka wcielająca się w rolę Marleny - tej u kresu aktorstwa, miała trudniejsze zadanie niż jej koleżanka, która musiała się rozprawić z wizerunkiem młodej Marleny. Pani Barszczewska potrafiła zafascynować grając z pozoru mało dynamiczną rolę. W tym czasie Marlena nie była już spektakularna, zjawiskowa, rozchwytywana przez media. Pomimo tego udało się stworzyć kreację kobiety interesującej, nadal nieodpuszczającej sobie pewnych zabiegów, bezkompromisowej, wymagającej damy, a z drugiej strony żałosnej aktorki, która bije się z upływem młodości, świeżości i braku interesujących angaży. Barszczewska skupiała uwagę widzów mimo braku młodzieńczego blasku odgrywanej postaci. Zachwycała autentycznością, ponadczasowością deklamowanego tekstu i skalą przeżyć, które umiejętnie słowem, gestem, śpiewem, charakteryzacją dozowała widowni. To dzięki talentowi aktorki ujrzeliśmy prawdziwy tragizm położenia Marleny Dietrich, która chcąc zachować legendę lub jej pozory, raniła siebie, podobnie jak kochających ją wokół ludzi. Grażyna Barszczewska potrafiła uzmysłowić odbiorcom burze w mózgu ikony stylu, piękna, zmysłowości wraz z jej kontrowersyjnymi konsekwencjami.
Doczekałam się w tekście scenariusza puenty, padła z ust "starej" Marleny. Przesłania głębokiego, bo wiadomo, że o powierzchowności, średniości i zwykłym warsztacie w sztukach Opalskiego nie może być mowy. Twórcy bardzo dobrze przygotowali się do trudnego zadania, jakim była Marlena Dietrich. Toteż właśnie, wychodząc ze spektaklu, byłam w pełni usatysfakcjonowana. Pozwólcie, że przytoczę jeszcze kilka argumentów potwierdzających pozytywne walory sztuki.
Teraz dla równowagi między rolami damskimi i męskimi, biorę na warsztat opiniotwórczy umiejętności Tomasza Błasiaka. Zagrał role mężczyzn z życia Marleny. Przyznać trzeba, że przy każdym wcieleniu stawał się kameleonem, bo idealnie dopasowywał się ubiorem, mimiką, ruchami, tonacją głosu do danej scenicznej postaci. W jednej, według mnie najlepszej, prawie oszukał mnie, że chłopak z gitarą będzie na zawsze dla Marleny parą. Błasiak niezawodnie wczuwał się w role kogoś więcej lub tylko epizodów w łóżku primadonny. Widzimy np. jak zagrany przez niego Josef von Sternberg płonie w blasku swej własnej podopiecznej. Oryginalność osobowości Marleny pośrednio widzimy w tym, jak traktuje ona swoich kochanków, przyjaciół oraz bliskich. Aktor w jedenastu odmiennych rolach, pomagał nam pomiarkować się w złożonej psychice i drodze wyborów gwiazdy. Przypominał, że nie wolno egzaminować Marleny z wszelkich jej flirtów, bo ona zawsze była ponad skalę wszelkich możliwych ocen. Sam Błasiak także romansuje. Tyle, że z widownią, jakby to być miała jego kolejna zdobycz. Nie powiem - podobał mi się. Grał rzetelnie, najbardziej wyraziście odtworzył rolę Igora Syma. Domyślam się, że ucząc Marlenę niełatwej gry na pile w spektaklu – sam musiał dołożyć wysiłku by również sprawnie piłą się posługiwać.
Z piłą najwięcej do czynienia miała młoda Marlena Dietrich, a w jej roli rewelacyjna Izabella Bukowska-Chądzyńska. Cięła słowem i śpiewem, aż dreszcze leciały. W blasku lamp i reflektorów. Za nią wielkie lustra, zawsze w możliwie najbliższej odległości. To symbole medialnego życia. Miała w nich kilka odbić, bo była rozdwojona. W sensie tożsamości, własnej płci, przynależności narodowej. Zwierciadła odbijały niestabilność emocjonalną, zmienność nastrojów, chimeryczność, rozwiązłość. Media wykreowały ją jako wyrazistą postać, ale prywatnie była zagubiona, co najwyraźniej widać w starości. Nie wiedziała lub myliła się co do tego, który wizerunek jej samej był prawdziwy. Przyćmione lustra (w mojej opinii) mają jeszcze jedną funkcję. Został ustawione, aby ograniczyć przestrzeń, by ta była zgrabnie kameralna na tyle, abyśmy maksymalnie blisko zbliżyli się do rozterek bohaterki i próbowali z jej życiorysu wyczytać ważne dla nas rzeczy. Kiedyś wielu miało wzgląd w jej życie osobiste, a dzisiaj sztuka teatralna aspiruje do tego, aby obecni na widowni czuli się wybrańcami, koneserami istotnej wiedzy użytecznej. Kto wie czy jednym z wielu znaczących powodów zamknięcia się Marleny w czterech ścianach paryskiego mieszkania nie były powody roztrząsania jej życia osobistego. Przeistoczenie się w samotnicę o smutnym obliczu pokazywać nie może już kryształowe lustro garderoby, ale małe, podręczne lusterko, które nie ma mocy rywalizować z urokiem tamtych, szalonych dni.
Bukowska jako młoda Marlena Dietrich, buńczuczna, wcale nie anioł, ale demon uwodzenia - po prostu została stworzona dla tej roli. Od pierwszego kroku w szpilach oddających sexapil, chęć kuszenia, gwiazdorzenie odgrywanej postaci, jest artystką powołaną do misji zaczarowania widzów. W butach na wysokim obcasie będzie nawet w armii. Słyszymy w różnych językach piosenki (nawet w angielskim, z charakterystycznym niemieckim akcentem), a wesoła Lola puszcza dym z papierosa, albo kolejnego faceta z dymem. Gdyby ktoś z widzów miał wątpliwości co do jej zamiarów, niech dobrze się wsłucha: "Und will mich wer begleiten da unten aus dem Saal, dem hau ich in die Seiten und tret' ihm auf's Pedal! - A kto z sali chce mi towarzyszyć, temu dam w twarz i nadepnę na nogę!". Jeszcze ma czym kopnąć. Niesamowicie igra ruchami pięknie ukształtowanych nóg, bo przecież Marlena chętnie je eksponowała. Bukowska pokazuje nimi gwałtowność charakteru, namiętność, zwraca na siebie uwagę. Wyginanie nogi lewej, prawej…a potem podobne ćwiczenia wykonuje Barszczewska. Tyle, że przy wózku inwalidzkim. Nie tylko ruchy opisujące na scenie Marlenę młodą skłaniają do podziwu nad talentem Izabelii Bukowskiej. Twarz ucharakteryzowana na zuchwałą, wzbudza pożądanie i zaciekawienie jeszcze większe, gdy Bukowska dopełnia to zdolnościami wokalnymi. Trudna osobowość Marleny jest bardzo dobrze przedstawiona przede wszystkim dzięki wspaniałej dykcji i bardzo dobremu warsztatowi artystycznemu pani Bukowskiej. Dzięki temu dowiadujemy się niemało o Dietrich. M.in. istotną dla spektaklu informację, że gwiazda niejednokrotnie przecenia swoją wartość, a także nie zna poczucia największej straty, czyli w jej konkretnym przypadku -młodości wraz z jej profitami. Powierzchowne (eksponowane z aktorską klasą Bukowskiej) atuty ciała, stracą się tak szybko, jak zdążyły się wykształcić. I nie wie jeszcze nasza bohaterka, że bycie "in the backroom" tego świata będzie bardziej bolało niż siatka zmarszczek. Tymczasem Marlena-Izabella gustuje w różnych strojach scenicznych (w każdym wygląda wyśmienicie). Są tak samo zmienne jak ona. Różnorakie wcielenia estradowej Dietrich łączy wspólny pierwiastek. Wszystkie one określają ją jako kobietę niezależną, wyemancypowaną, bez strachu, ale pod grubym futrem ukrywającą kompleksy. Kompleksów jednakże nie powinna mieć w żadnym wypadku odtwórczyni roli. Wypadła wybornie. Uczta koneserska dla zmysłów. Wykonanie piosenek z manierą wokalną Marleny jest celujące. Szczególnie podobał mi się utwór, który porównuje uczucia macierzyńskie do miłości i nostalgii za ojczyzną. "Mamo, czy mi wybaczyłaś?"- śpiewała Izabella Bukowska-Chądzyńska, a ja już na zawsze będę kojarzyła nutkę z tą właśnie sztuką. Szacunek dla talentu artystki i trzymanie kciuków za rozwój.
Afrodyta Weselak jako Norma Bosquet jest poprawna w stosunkach z panią. Jednak kamienna twarz gwałtownie poddaje się rysom. Serce jest niepoprawne, bo nadal podziwia Marlenę. Udaje zrównoważoną, odporną na duże ładunki emocjonalne upadającej gwiazdy, przy której przyszło jej być. Niby bezbarwna (ulizany kucyk) czy czarno-biała (profesjonalny kostium lokaja), ale niewolna od barwnych uczuć, od empatii. Chłodna w obyciu, ale zauważyłam, iż w środku aż się w niej gotuje. Fantazyjny scenariusz według Dietrich, który spisuje z polecenia mitomanki, dokłada jej tylko cierpień. Wnioskuję, że jest przywiązana sercem do łoża swojej pani. Nie pozwala sobie jednak na za dużo. Z Dietrich lepiej nie zaczynać - zdaje się to odczytuję z jej gry. Lepiej być sekretarką przy literackim pacierzu – pamiętniku życia pani. Pozwalać swojej skrytej miłości na trywialność we wspomnieniach, na bycie nieleczoną krętaczką. Pozwalać Marlenie zdradzać tajemnice, które ona sama zechce. Zgadzać się na mamienie nieprawdą lub pominięcie prawdy, mistyfikacje, mataczenie. Przecież ona – Norma też musi udawać, że nic takiego się nie dzieje. Tylko kiedy jest sama, łzy mówią co innego. Uważam, że Afrodyta Weselak zagrała przekonująco. W tej roli musiała walczyć ze sprzecznościami oraz chaosem uczuć Normy. Obawiać się dotyku fizycznego Marleny by nie wrzeć jeszcze bardziej z pożądania, albo nie odebrać jakiegokolwiek zainteresowania ze strony swojej pani za bardzo poważne. Drżąca w obawach, płacze bojąc się własnych manifestacji oddania, przywiązania i miłości do Marleny. Jest przy tym niepoprawnie szczera. Role drugoplanowe mają to do siebie, że można je przeoczyć. Nie wolno zapomnieć o pani Weselak. Dla waszej uwagi wystawiam aktorce piątkę z plusem!
Aleksander Dębicz jako Pianista (stworzył też świetne aranżacje muzyczne) nigdy nie opuszcza sceny. To pośrednio opisuje charakter Marleny. Zawsze potrzebowała w życiu zawodowym kogoś, kto prowadziłby ją, akompaniował, towarzyszył. Myliła oczywiście świat domowy z estradowym czy filmowym, choć wiadomo, że te sfery przenikać się nie powinny. Słaba płeć Marleny z maską dumy tak naprawdę nie istniała bez kogoś kto nie grałby jak mu zagra, albo z kimś kto zagrywałby fałszywie. "To ma być akompaniament?" – wołała rozwścieczona do muzyka, tuż zaraz po przypływie pierwszych ciśnień serca w jego stronę. Popadała w krańcowości. Ten, kto układał dla niej role i piosenki potrzebny był na chwilę, potem szybko jego miejsce zajmował nowy. Pianista w spektaklu najpewniej uosabia całe grono zawodowych muzyków, z którymi współpracowała i flirtowała. Sploty życia zawodowego i prywatnego nie zawsze miały w jej przypadku pozytywne finały. Była z własnej przyczyny skazana na romanse, gdyż podczas pracy była sobą, manifestowała swoje potrzeby. Może po to by w razie czego mieć "plecy"? "Kto wie czy było tak?" Ewidentnie, sama, bez seksualnych bodźców, czuła się bardzo źle. Gdy z głośnego świata przeszła do krzyczącej pustki, ta była sromotnie bardziej dokuczliwa.
Scenariusz Janusza Majcherka wbił mnie w fotel. Potem wstałam i głośno klaskałam. Słowa uznania i brawa za oddanie szczerości z zachowanych dokumentów. Za wnikliwość w charakteryzacji skomplikowanej psychiki Marleny Dietrich. Ukazując wady i zalety, scenarzysta stworzył pełny obraz artystki miotanej sprzecznościami. Archiwalia, które po niej zostały w szufladach kochanków, bliskich oraz materiały z wywiadów zostały przez pana Majcherka dogłębnie zbadane, przeanalizowane i przemyślane, bo inaczej skąd np. u mnie byłyby tak mocne przeżycia? Słyszałam bezdechy na widowni. Portret Marleny, niewolny od grzechu, został oddany pieczołowicie, zgodnie z prawdą biograficzną. Przy okazji udało się twórcy wybić nam z głowy jakąkolwiek chęć oceniania jej zachowania w kategorii dobre czy złe. Po prostu - wolno nam było podglądać życie gwiazdy, bardzo…bardzo blisko.
Jeszcze kilka dodatkowych słów (poza wspomnianymi wcześniej) o scenografii Pawła Dobrzyckiego. Oprawa spektaklu nieoszczędna, bardzo plastyczna, widoczna staranność w dekoracjach, kostiumach, rekwizytach, charakteryzacjach postaci oraz światłach. Światło w tym konkretnym przypadku nie jest tylko zawodowo wykonane. Jest artystą, buduje skomplikowaną narrację i nastrój widowiska. Dzięki niemu przekaz ze sceny swobodnie i lekko płynie na widownię. Czy to ciemne, które przygasa w paryskim mieszkaniu Marleny, czy to barowe oddające klimat dawnych kabaretów, czy w końcu światło wojny, które oświetliło Marlenę, ale przy okazji również przyćmiło jej powrót do łask Niemców - światło spełniło nieskazitelnie dobrą rolę.
To co najlepsze - zawsze na koniec. Mowa o końcowej scenie, która wiąże wszystkie słowa, piosenki i wydarzenia ze scenariusza w jedną, spójną całość. Refleksja nad refleksjami. Symbole cielesności, rozgłosu, doczesności, zamożności – futra, zostają porzucone gdzieś na drugim planie, bo oto przechodzą dwie Marleny w wymiar metafizyczny. Może na ten drugi świat? Przy okazji aktorki wzruszają widzów przy śpiewie rozpoznawanej piosenki "Gdzie są kwiaty z tamtych
lat?". Autentycznie można uronić łzę. Nie starać się wcale o panowanie nad emocjami, czyli wprost odwrotnie do tego, czego nauczyć nas chciała Marlena. Kilka aktów wcześniej główna postać mówi o zniszczonym domu w Berlinie, na którym "na balkonie ciągle po wojnie rosły pelargonie". W tych słowach odnalazłam własną, złotą myśl ze spektaklu.
Spektakl „MARLENA. OSTATNI KONCERT" odbył się w atmosferze świetności, autentyczności biograficznej i gromkich braw.
Składam serdeczne gratulacje wszystkim jego twórcom. Teatralny 2018 rok nie mógł zacząć się dla mnie lepiej!
Najbliższe spektakle odbędą się w lutym i marcu. Zapraszam do śledzenia repertuaru Teatru Polskiego w Warszawie tutaj.