top of page

"Skoro ptaki czynią słońce"- recenzja


Tytuł drugiej wydanej w Polsce książki Alistaira MacLeoda zaintrygował mnie na tyle, że zanim zaczęłam czytać, biorąc pod uwagę zgrabne i tajemne połączenie czterech słów, rozmyślałam jakie treści (najpewniej związane z naturą) może przynieść. Znałam wcześniejszy, genialny zbiór opowiadań autora i mogłam podejrzewać, że MacLeod nie zawodzi, ale żeby aż tak!

Druga połowa XX wieku. Część kanadyjskiej Nowej Szkocji – wyspa Cape Breton (z grupy języków celtyckich, a dokładniej z gaelickiego szkockiego: Eilean Cheap Breatuinn) jest usadowiona z jednej strony od Zatoki Św. Wawrzyńca, z drugiej od Oceanu Atlantyckiego. Miejsce najbardziej znane mi z kultury gaelickiej. Charakterystycznym jej przejawem jest ludowa muzyka szkocka, która na Cape Breton tworzy gatunek zwany „fiddling” z artystami grającymi głównie na dudach. Poza tym to teren, gdzie znajdują się złoża węgla kamiennego. Obecnie większe znaczenie ma jednak rybołówstwo, leśnictwo, rolnictwo oraz hodowla zwierząt. Ogólnie Cape Breton to ta część kuli ziemskiej, która bardzo wymaga uwagi od jej mieszkańców „(…) żyliśmy w królestwie zmiennej pogody, kapryśnych pór roku, agresywnych owadów i obojętnej gleby (…)”.

Alistair MacLeod w siedmiu logicznie skonstruowanych opowieściach pokazuje wirtuozerię swojego stylu, od początku do końca nie daje mi wytchnienia choćby jednym słowotwórczym potknięciem. Odsłaniane dla czytelnika historie, poprzez zastosowanie specyficznego, starannego warsztatu jakim operuje pisarz, mają wymiar, sens, symbolikę, głęboki wydźwięk i niezwykłe piękno ubrane w prostotę. I jak to już dostrzegłam we wcześniejszej książce - nie o nagromadzenie nadzwyczajnych historii tu chodzi, ale o dobór wyrazów z takim polotem, inwencją, wyobraźnią, że przy czytaniu ostatniego akapitu w poszczególnych rozdziałach, puenta po prostu wgniata mnie w fotel.

Autor kreuje obrazy życia w pewnym sensie dzikiego dla mnie wybrzeża kanadyjskiego, ale dzięki uniwersalnym prawdom obowiązującym w świecie każdego człowieka, opowieści stają się mi niezwykle bliskie, namacalne, do oswojenia.

Napotkałam przeraźliwie wyjące wiatry, łomoczące fale, wyniosłe oraz niebezpieczne klify, sierpniowe nawałnice znad Karaibów siekące wybrzeże, rybaków odprawiających na swych łodziach prastare rytuały przeciwstawiając się resztkami sił flotom statków-przetwórni. Kutry, łodzie łowców fok, w oddali zarysy Wysp Księcia Edwarda oraz masyw Nowej Fundlandii. Okolice omiatane potężnymi śnieżycami, porywistymi wiatrami, przenikliwym zimnem. Bohaterów, którzy bez ludzkiego skrępowania obserwują zwierzęta w zagrodzie, orły w przestworzach i na ich podstawie wnioskują czy po prostu uczą się o istocie spraw. Niektórzy, bardziej romantyczni domagają się krzewienia kultury gaelickiej, w której się wychowali, ale w czystej, nieoszukanej postaci. Czasem wyczekują fatum, które przybiera ciało wielkiego siwego psa. Nierzadko spełniają się na nich złe wyrocznie, a oni reagują na nie z pokorą. Uzależnieni od zawsze od łaskawości natury i jej demonów. Nie jest miło, kiedy nachodzą ich przykre wspomnienia, ale są one cząstką odgórnego planu. Dokładnie tak jak zamierzeniem jest niewygodna mgła nad oceanem, która jednak ma swoje zadanie do wykonania. Opowiadania przemycają wiele magii. I jest to bardzo zrozumiałe. Kiedy życie tych ludzi, szczególnie ich ciężka praca, jest tak daleka wątkom magicznym – niejako z automatu pragną się choć na chwilę przybliżyć do innego świata. Czasem wystarczy im, że pada śnieg: „(…) suniemy przez zimowy krajobraz niczym sylwetki uwolnione z bożonarodzeniowej pocztówki. Śnieżny pył wyrzucany spod kopyt opada nam na głowy niczym biel gwiazd.”

To wybitna pozycja o przemijaniu, o cyklach i zmiennościach życia, o kruchości chwil, swoistych rysach na szkle, samotnościach, uporze, radościach, ułomnościach które składają się na rzeczy ważne, mniej ważne, nieważne. To wreszcie godne przemyślenia uwagi, iż niekoniecznie wszystko od nas zależy, w całej losowej rozciągłości nie możemy mieć wszystkiego pod własną pieczą:„Zdawało się, że na swoim drobnym skrawku ziemi wszystko mam pod kontrolą.” Oczywiście, że przytaknę za bohaterem, że nie można być ponad siłami natury, pogody, wiekiem, własną mocą.

Ze zbioru opowiadań najlepszym w mojej opinii jest „Zamknięcie lata”. Arcydzieło, majstersztyk, ballada o życiu.

Gorącej, jasnej, słonecznej, rozleniwionej, cichej, pięknej i swobodnej plaży przeciwstawiona jest ciężka sytuacja górników w kopalni. Ciemność, udręka morderczej pracy w hałasie kontrastuje z bezczynnością plaży. Autor tak zgrabnie formułuje opowiastkę, że próbuje przytrzymać mnie na ciepłym kocyku, ale w powietrzu czuję już fruwające ziarnka piasku i nadchodzący huragan. Sztorm myśli górników. Odczytuję wszystkie znaki zapytania o przetrwanie. „Fale są teraz wyższe, załamują się, pienią i sięgają coraz dalej. Wymazały już sylwetki naszych ciał odciśnięte na piasku; ślady stóp pozostawione chwilę temu uległy zatarciu. Nie ma żadnego dowodu naszej bytności. Jakbyśmy nigdy nie leżeli, nie szli, nie pomyśleli tego, co pomyśleliśmy. Nie pozostawimy po sobie żadnego dzieła sztuki, żadnego znaku. Morze wytarło swoją piaskową tablicę do czysta.” Wytarcie śladów po górnikach oznajmiają żółte telegramy wysyłane do rodzin. Odwiedzanie cmentarzy jest wpisane w kalendarz urlopów tych, którzy w pojedynku ze sferycznym kamieniem ziemi, by przesunąć jego ciężar, odszukać skarb wiertłami, stalą, prochem, siłą i pomysłowością – tymczasem jeszcze wygrywają. Ich zwycięstwo to ciała wyzwolone na moment z błota, brudu, woni prochu; ze szramami artretyzmu pleców i barków; czasem bez palców, oka, ucha, nogi; z szarpiącymi bólami, które na urlopie koi alkohol własnej roboty. A woda na plaży bezustannie drąży miękki pasek piasku, a woda w kopalni drąży twarde skały. Takie jej odwieczne zadanie.

Inną opowiastką, która ujęła mnie za serce to oczywiście „Zimowy pies”. O zwierzęciu, które ze zwykłego psiego domownika, staje się ratownikiem. W rezultacie na losach którego musiałam sprawdzić prawdziwość słów: „Bez wątpienia czuł – podobnie, jak czujemy my wszyscy – że jeśli tylko zdoła powrócić do domu, może zostać wybawiony.”

Zbiór opowiadań nie jest obszerny i można przeczytać go dość szybko. Tylko, że prozy MacLeoda nie traktuje się w ten sposób. Nie wolno pomijać żadnego obrazu, porównania, odnośnika, metafory, dialogu, opisu, dwukropka. Trzeba czytać w taki sam sposób każde milczenie bohaterów, jak i dokończone zdanie. Nie powinno się takiego stylu pisania taranować tylko jednym wieczorem. Tak więc, powolutku smakowałam „Skoro ptaki czynią słońce”. Kiedy po skończonej lekturze, zamykałam stronice i słowa na klucz mojej własnej wrażliwości czytelniczej, wiedziałam, że potraktowałam ją z należytym szacunkiem. Takie treści i wyjątkowy sposób ich przekazania są skarbem, który teraz trzymam widoczny na półce. Tak więc i tutaj się pochwalę.

Za kolejną podróż zamorską dziękuję Wydawnictwu Wiatr od morza. Gładkość, z jaką pan Michał Alenowicz – tłumacz, przeobraża teksty utalentowanych mistrzów prozy kanadyjskiej, od zawsze mnie zadziwia. Całokształt pracy nad wydaniem w/w pozycji jest godzien oczekiwania sukcesu. Wiem, co piszę i wiem, co czytam.

Dwa podpisane zdjęcia z latarnią nie pochodzą z recenzowanej książki. Są mojego autorstwa i zostały użyte na potrzeby wpisu.


bottom of page